top of page
  • Facebook

Echa Martwego Świata - Blok C cz III

Zdjęcie autora: Jarosław DomańskiJarosław Domański

Po zakończeniu głównego tematu rozmowy Igor i Wojtek zaczęli namawiać Pierwszego i Majkę, by zostali na „posiadówce” organizowanej przez Oliwię. Oczywiście, ich zaproszenie było skierowane głównie do Majki. Pierwszy, traktowany był w tym co najwyżej jako zło konieczne. Jego towarzyszka zdecydowała się finalnie zostać, ale on sam spełniając niewypowiedziane nadzieje obu mężczyzn, oznajmił, że wraca do kotłowni.

Stalowe drzwi zaskrzypiały mu pod naciskiem dłoni, kiedy wchodził do znajomego, dusznego wnętrza.

Dziadek Gruszka słysząc go, podniósł natychmiast głowę zza półki pełnej narzędzi.

— O, jesteś — mruknął na powitanie.

Pierwszy zamiast odpowiedzieć dziadkowi, wyciągnął z plecaka puszkę smaru i położył ją na stole.— Grafitowy, tak jak prosiłeś…

Gruszka sięgnął po nią natychmiast i obejrzał dokładnie z każdej strony, jakby miał wątpliwości, czy to aby na pewno to, o co prosił.

— Dobrze, bardzo dobrze, bardzo dobra robota… — mruknął w końcu z uznaniem, po czym odłożył smar do szafki. — Ale co tu w ogóle robisz? — spytał, zerkając potem na Pierwszego spod krzaczastych brwi. — Jak byłem rano po rzeczy w bloku, słyszałem, że chcą was dziś z koleżanką zaprosić na jakieś zabawy?

Pierwszy opadł na krzesło z ciężkim westchnieniem, przesuwając dłonią po twarzy, jakby miał właśnie za sobą wyjątkowo długi dzień.

— Parafrazując twoje słowa, Panie Gruszka „nie chcę im tam śmierdzieć zniczem”.

Dziadek przez moment patrzył na niego w milczeniu, po czym parsknął śmiechem.

— To z ciebie aparat… — skwitował wyraźnie rozbawiony.

Pierwszy nie skomentował tego, tylko rozsiadł się wygodniej, opierając łokcie na stole, a dziadek ponownie skupił na nim spojrzenie.

— Tak na moje prawie ślepe oczy, to jeszcze co najmniej trzy dekady, nie wolno ci takich rzeczy mówić o sobie — oznajmił z powagą, po czym otworzył szafkę i wyciągnął z niej butelkę samogonu oraz dwie szklanki.

Pierwszy obserwował to bez słowa. Nie był szczególnym fanem alkoholu, ale dzisiaj… dzisiaj jego odrobina wydawała się mu całkiem rozsądną opcją.

— To jak nie tam, to wypijemy sobie tu… — zaproponował dziadek, stawiając szklanki na stole i siadając naprzeciw niego.— To powiedz mi, aparacie, ile to masz lat, że taki z ciebie staruch?— spytał w końcu, gdy skończył im polewać.

Pierwszy wzruszył ramionami, biorąc szklankę w dłoń.

— Czterdzieści? — rzucił niepewnie, bo ostatni raz swój wiek liczył jeszcze przed tym jak Dziki stał się Zbawicielem.

Potem nie szczególnie już o tym myślał.

Gruszka przechylił lekko głowę, mrużąc jedno oko, jakby właśnie usłyszał wyjątkowo perfidne kłamstwo.

— Aparacie… — westchnął, unosząc swoją szklankę, ale zanim przyłożył ją do ust, dodał:— Wiesz o tym lepiej, bo chyba rozum ci bardziej pracuje niż mi. Nie zestarzałeś się w burdelu nawet o rok. To ile miałeś, jak się zaczęło?

Pierwszy nie odpowiedział od razu. Jego palce lekko zacisnęły się na szklance, a wzrok skupił na bursztynowym płynie odbijającym mdłe światło żarówki.Chwilę później wziął spory łyk. Alkohol spłynął mu po gardle, zostawiając po sobie ostre, palące ciepło, które na moment zagłuszyło myśli.

— Powiedzmy, że trzydzieści parę… — rzucił w końcu, przecierając dłonią usta i odstawiając szklankę na stół z cichym stuknięciem.

Gruszka skinął głową, jakby tylko czekał na tę odpowiedź.

— No, w to bym może uwierzył… — przyznał, przysuwając jego szklankę bliżej i robiąc szybką dolewkę. — Ale w mocy zostaje to, co powiedziałem. Jeszcze trzy dekady, zanim naprawdę będzie ci bliżej do ziemi niż do ludzi.

Pierwszy uniósł kącik ust,

— Chyba że coś odbierze mi życie… — rzucił w tonie dramatycznej refleksji i wziął kolejny łyk.

Gruszka zmarszczył czoło.

— Może — przyznał, kręcąc swoją szklanką w dłoni, tak że ciecz powoli wirowała w jej wnętrzu. — Ale na to nie masz wpływu. Co ma być, to będzie.

Pierwszy pochylił się lekko do przodu.

— Trochę wpływu jednak mamy… — mruknął w kontrze. — Możemy zdecydować, co robimy. Czy się poddajemy, czy walczymy…

Dziadek uniósł brew, a potem nagle parsknął cichym śmiechem, który zmienił się w głębokie, gardłowe rechotanie.

— Albo czy idziemy na posiadówę z fajnymi kobitkami, czy spędzimy noc słuchając bajdurzeń starego pierdziela… — wtrącił, nalewając ponownie do szklanek i patrząc na Pierwszego z rozbawieniem.

Ten wypomniał mu z miejsca: — Nie powinien pan tak o sobie mówić…

— Za to, w odróżnieniu od ciebie, mam do tego pełne prawo, aparacie. — zaśmiał się Gruszka, po chwili jednak dodał coś, co sprawiło, że Pierwszy poczuł nagły chłód pod skórą. — Chowałeś się u dziadków, co?

To go po prostu zszokowało.Nawet Agnieszka, która spędziła z nim godziny na analizowaniu jego życia, nie zgadła tego sama. A tu?Proszę, bardzo stary maszynista, wzmocniony domowej roboty samogonem, trafił w sedno ledwie po kilku zdaniach.

Pierwszy starał się jednak zachować zimną krew, bo nie lubił gdy ktoś go rozgryzał.

— Skąd ten pomysł? — spytał tonem, który miał zabrzmieć neutralnie.

Gruszka westchnął ciężko, jakby przypominał sobie coś, czego nie chciał pamiętać.

— Bo mój wnuk był dokładnie taki jak ty… — powiedział, a jego oczy na moment się zaszkliły.— Też przesiedział ze mną i mógł godzinami słuchać, jak ględzę głupoty.

Dziadek uśmiechnął się lekko wspominając to, choć w tym uśmiechu było więcej tęsknoty niż radości.

— Jak miał osiem lat, to rżnął w tysiąca, jakby się urodził w PGR-ze — opisywał dalej. — Chłopak prawie nie miał kolegów w swoim wieku.Był taki poważny i ciągle mówił, że lepiej mu ze mną niż z młodymi… ech…

Po tym westchnieniu zapanowała między nimi krótka cisza, podczas której obaj patrzyli na swoje szklanki. W końcu Gruszka przełamał milczenie.

— To czym zajmowali się dziadkowie?

Pierwszy odwrócił szklankę w dłoniach, przetaczając w niej samogon i złapał spory łyk, nim przyznał:— Babcia zajmowała się domem i obejściem, a dziadek był nauczycielem historii. Ale odkąd pamiętam, już na emeryturze…

Gruszka uniósł brew, a w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia, jakby właśnie poskładał resztę układanki.

— Niech zgadnę… — wtrącił. — Zamiast bajki Pinokia, czytał ci na noc o rozpadzie Austro-Węgier?

Pierwszy parsknął cicho, widząc, że ktoś czyta z niego jak z otwartej książki.

— Trafiony, zatopiony. — przyznał, biorąc kolejny łyk ze szklanki.

***

— Święty Piotrze, wpuść ich wreszcie, bo pomarzną mi na wietrze, leguny my z frontu, leguny… — zakończył śpiew dziadek Gruszka, a podpity Pierwszy zawtórował mu w chórze, choć jego głos był bardziej zachrypnięty niż melodyjny.

Obaj zderzyli się szklankami i wypili po solidnym łyku bimbru.

Gruszka pokręcił potem głową, zerkając na Pierwszego z czymś pomiędzy zdziwieniem a rozbawieniem.

— Nie mogę uwierzyć, aparacie, że ktoś w twoim wieku zna „Leguny w niebie”…

Pierwszy oparł łokieć na stole, opuścił szklankę, a potem wzruszył ramionami.

— Dziadek mnie uczył starych piosenek. — stwierdził, przesuwając zdrętwiałymi palcami po blacie. — Czasem, gdy jego brat jeszcze żył i przychodził w odwiedziny, zawsze zabierał harmonijkę. Jak sobie wypili, potrafiliśmy śpiewać godzinami. To trochę przypomina mi dzieciństwo…

Dziadek Gruszka zmrużył oczy, patrząc na niego przez chwilę w milczeniu, jakby ważył w głowie słowa. W końcu westchnął i sięgnął po swoją szklankę, ale zamiast od razu się napić, przesunął ją po stole tam i z powrotem, jakby zbierał myśli.

— Ty nie miałeś młodości, aparacie… — stwierdził w końcu smętnie. — Zupełnie jak mój Stefanek.

Gruszka odchylił się na krześle, patrząc w sufit.

— Dzieci powinny bawić się z dziećmi, a nie siedzieć całe dnie ze starymi.Słuchać w kółko o śmierci, przemijaniu i o tym, jak było, a już nie będzie. — stwierdził głosem pełnym przekonania, potem zrobił krótką pauzę, a na koniec rzucił z nieco gorzkim uśmiechem:— Dziadek na pewno bardzo cię kochał, ale zrobił ci też ogromną krzywdę.

Pierwszy spiął się lekko, ale nie dał tego po sobie poznać, natomiast Gruszka ciągnął swoje przypuszczenia dalej.

— Powinien był wyganiać cię do dzieci choćby siłą — stwierdził chłodno, sięgając po butelkę i dolał im bimbru, ale tym razem zrobił to wolniej, jakby wcale się nie spieszył. — Skoro od małego zamiast strzelać z karbidówki i gonić obręcz, wolałeś dyskutować o tym czego nie miałeś prawa pamiętać,to nic dziwnego, że uważasz się za starucha i ciągle próbujesz utrzymać powagę nie adekwatną do wieku…

Pierwszy spuścił wzrok na swoją szklankę. Przez moment nie wiedział, co bardziej go uderzyło — alkohol czy słowa dziadka Gruszki. Jedno i drugie paliło w środku. Duma kazała mu jednak nie okazywać słabości, nawet w tej sytuacji.

— Na pewno nie uważam się za takiego starucha, by w młodości gonić obręcz albo strzelać z karbidu. Miałem w domu kolorowy telewizor…

Gruszka już otwierał usta, by mu odpowiedzieć, ale w tej samej chwili drzwi do kotłowni otworzyły się z hukiem.

Pierwszy natychmiast podniósł wzrok. W progu, ledwo trzymając się na nogach, stanęła Majka.Nie musiał się jej dokładnie przyglądać, by stwierdzić, że jest kompletnie pijana. Co gorsza oczy miała zaczerwienione od łez, a minę po prostu załamaną. Nie powiedziała ani słowa. Po prostu przeszła przez pomieszczenia i rzuciła się na swoje posłanie, odwracając twarz do ściany.

Pierwszy wymienił spojrzenie z Gruszką.

— Raczej nie zwierzy się z problemów komuś tak staremu jak ja… — mruknął dziadek, unosząc brwi i dyskretnie wskazując Pierwszemu dziewczynę.

Ciekawe, czy tak staremu jak ja… — pomyślał Pierwszy, ale mimo wewnętrznego oporu wstał i podszedł do Majki. — Czy stało się coś złego? — spytał cicho.

— Zostaw mnie w spokoju… — warknęła dziewczyna, nie odwracając się nawet.

W porządku… — pomyślał Pierwszy i już miał się podnieść, kiedy dostrzegł surowe spojrzenie Gruszki.

Dziadek nie musiał nawet nic powiedzieć— wystarczył ten jeden, dosadny gest palcem, wskazującym na jego towarzyszkę, który mówił „ Masz się dowiedzieć co się stało”. Potem, jakby chcąc zostawić im wolną przestrzeń do rozmowy,podniósł się ze swojego miejsca i przeciągnął leniwie.

— No to idę spać! Dobranoc dzieciaki…

Czekając, aż Gruszka opuści pomieszczenie, Pierwszy westchnął ciężko i usiadł na podłodze obok posłania Majki.

Czuł się niezręcznie.

Nie był typem człowieka, który potrafił pocieszać. Nie wiedział, jak się to robi.

Przez dłuższą chwilę milczał, bo nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć.

Ale nie mógł też po prostu siedzieć i udawać, że nic się nie dzieje.

Więc spróbował najlepiej, jak umiał:— Nie jestem i nie będę twoim przyjacielem.

Od razu poczuł, że to zabrzmiało po prostu tragicznie, ale kontynuował:— Nie będę też wymarzoną osobą, której mogłabyś się zwierzyć…

Zamilkł na moment, ważąc bardziej kolejne zdania. Chciał to powiedzieć inaczej. Gorzej już jednak zepsuć tego nie mógł.

— Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek uważał mnie za kogoś, komu warto się zwierzać — stwierdził szczerze. — Do tej pory nie wiem, dlaczego Grzesiek uznał mnie za kogoś wartego swojej przyjaźni.

Po chwili zawahania odetchnął ciężko i dodał:— Chciałem jednak powiedzieć, że on jakby… nas łączy.

Majka nie zareagowała od razu, ale Pierwszy zauważył, że jej oddech stał się płytszy — jakby zaczęła słuchać uważniej.Dlatego spróbował dotrzeć do niej jeszcze bardziej.

— Wiem, że nie chciałby, żebyś płakała. Wiem, że gdyby mógł coś teraz zrobić, zmusiłby mnie, żebym wyciągnął od ciebie, co cię dręczy — tłumaczył, przesuwając palcem po chropowatej podłodze, wbijając wzrok w miejsce, gdzie cień Majki łączył się z jego własnym.

— Kto wie? — spytał nagle, popuszczając nieco wodze wyobraźni. — Może właśnie teraz to słyszy, tylko nie może nic powiedzieć?

Nie wiedział, dlaczego to przyszło mu do głowy,ale brzmiało prawdziwie.

— Dlatego dla jego i twojego dobra, powiedz mi, o co chodzi — poprosił — Nie jestem cudownym doradcą, ale daję ci moje słowo zrobię, co mogę — obiecał i ponowił pytanie: — Co cię dręczy?

Majka pokręciła głową, wciskając twarz jeszcze głębiej w poduszkę, jakby próbowała się w niej schować.

Głos, który w końcu z siebie wydobyła, był niemal niesłyszalny.

— On… właśnie on…

Pierwszy poczuł, jak coś zaciska mu się w klatce piersiowej.

Majka pociągnęła nosem, próbując się uspokoić, ale na próżno.Jej ramiona zaczęły drżeć, drobnymi, nerwowymi ruchami, jakby cała ta rozpacz miała zaraz rozerwać ją od środka.

— Nie daję rady. Tak bardzo za nim tęsknie…— mówiąc to ścisnęła pięści na pościeli, aż zbielały jej knykcie.— Myślałam, że jak wypiję, trochę wypiję… to się uspokoję, oderwę myśli… Ale nie daję rady.

Pierwszy nie przerywał jej. Siedział i słuchał.

— Tęsknię za zamkiem … — wyszeptała, jakby samo przyznanie się do tego bolało.— Tęsknię za Łukim, za moim starym życiem…Ale z ich brakiem sobie radzę…

Tu przerwała.

Pierwszy widział, jak walczy ze sobą, jak każde kolejne zdanie przetacza się po niej falą, dławiąc ją od środka.

A potem wybuchła: — Nie radzę sobie bez Grześka!!! A najgorsza…!Najgorsza jest ta niepewność! Nie wiem, czy on żyje, czy nie żyje!Nie wiem, czy powinnam go opłakiwać, czy trzymać się nadziei!

Po tym wybuchu zupełnie niespodziewanie chwyciła Pierwszego za rękę.

Jej palce zacisnęły się mocno, niemal kurczowo, jakby próbowała wyciągnąć z niego odpowiedź siłą.

— POWIEDZ MI! BŁAGAM! POWIEDZ!

Pierwszy otworzył usta, ale wtedy…

Poczuł uderzenie.

Nie fizyczne — coś o wiele potężniejszego.

Jakby jakaś niewidzialna fala przeszła przez jego wnętrze, rozrywając wszystkie bariery, które do tej pory oddzielały go od Drugiego.Coś, co nie powinno przedostać się na powierzchnię, ale właśnie to zrobiło.To był Grzesiek.I w tej samej chwili jego wolna dłoń — niemal bezwiednie — podniosła się i położyła na dłoni Majki.

— On żyje…— wyszeptał. — A ta dłoń…To on ją tam położył…

Majka zamarła.

A potem… nie wytrzymała.

W jednej chwili rzuciła się na niego, przytulając go z całą siłą, jakby tylko to mogło ją jeszcze utrzymać w jednym kawałku.

Pierwszy zesztywniał natychmiast.

Cała jego haptofobiczna natura krzyczała, żeby ją odepchnąć, żeby uciec od tej nagłej bliskości, która była dla niego tak obca. Tak niewłaściwa, że prawie bolesna.

Ale nie zrobił tego.

Zacisnął powieki. Zmusił się do pozostania w miejscu.

Czuł, jak ciało dziewczyny drży, jak chowa twarz w jego ramieniu, jak desperacko ściska jego kamizelkę.Jakby bała się, że jeśli ją puści, to rozpadnie się na kawałki.

Pierwszy nie miał pojęcia, jak sobie z tym radzić.

Ale wiedział jedno.Ten jeden raz…Ten jeden raz to wytrzyma…

Siedział nieruchomo, sztywny jak kamień, jakby ktoś celował do niego z broni.

Ale nie odsunął się.

Nie odepchnął jej.

Nie powiedział ani słowa.

Po prostu pozwolił jej się wypłakać na swoim ramieniu.

***

Nad ranem Pierwszego nawiedził niewyraźny, rozmyty sen. Miał wrażenie, że widzi w nim Drugiego, choć nie mogli nawiązać ze sobą żadnego kontaktu. Mężczyzna był jak cień za mgłą, oddalony, nieuchwytny.Im bardziej próbował się do niego zbliżyć, tym szybciej jego sylwetka rozpadała się na drobne fragmenty rzeczywistości.

Jeszcze nim otworzył oczy, zastanawiał się, czy to przez to, że Drugi naprawdę wyczuł wczorajszy stan Majki. Może w jakiś sposób przybliżył się dzięki temu do rzeczywistości? Znalazł szczelinę, przez którą próbował się przebić? Może wcale nie był tak głęboko, jak sądził?

Te pytania pozostawały na razie bez odpowiedzi, a Pierwszy musiał się w końcu podnieść.Kiedy jednak tylko się rozbudził, poczuł, że coś jest nie tak z jego szczęką. Była jakby ciasna. Przeciągnął językiem po zębach, aż w końcu odkrył, skąd wzięło się to uczucie.

Trzonowiec.

Ten sam, który stracił przy pierwszym spotkaniu z Trzaskaczem.

Ten, do którego braku zdążył się już przyzwyczaić.

Był teraz na swoim miejscu.

Odrósł.

Pierwszy natychmiast zesztywniał. To nie mógł być przypadek. Wczoraj musieli naprawdę zbliżyć się do tej bariery, która oddzielała go z Drugim, a może nawet na moment ją naruszyć. To znaczyło jedno — była nadzieja. Dalej była nadzieja! A to był dowód!

Serce zaczęło bić mu szybciej. Poderwał się, chcąc powiedzieć o tym Majce.Po wczorajszym załamaniu dziewczyna zdecydowanie potrzebowała, czegoś, co odbuduje jej nadzieje. Problem był w tym, że gdy tylko stanął nad jej posłaniem i zobaczył w jakim jest stanie, doszło do niego, że może ona nie przyjąć tej informacji.

— Przepraszam… Ale wczoraj… wczoraj przegięłam z piciem… — wyburkała, nie podnosząc nawet głowy. — Idź z Wojtkiem na pierwszy kurs sam… ja… ja potrzebuję jeszcze się przespać.

Pierwszy patrzył na nią przez chwilę w milczeniu. Mimo wszystko uznał, że lepiej będzie przekazać nowinę o Grześku, gdy dziewczyna dojdzie do siebie i będzie w stanie ją odpowiednio przetrawić.

— Ok… — rzucił tylko, po czym obrócił się na pięcie z zamiarem przygotowania sobie kawy.

Nim jednak zrobił choćby krok, Majka ponownie się odezwała.

— Pierwszy… jeśli chodzi o to, co stało się wczoraj…— wyszeptała ze wstydem. — Ja chciałam powiedzieć…

Słysząc jej zawahanie, od razu się domyślił, do czego zmierza.

— Wczoraj też trochę za bardzo sobie pozwoliłem z piciem. — wszedł jej w słowo, celowo nadając swojemu głosowi neutralny ton.— Niewiele pamiętam… — dodał, wzruszając ramionami. — Wydaje mi się, że samogon dziadka Gruszki był mocniejszy, niż mi się zdawało.

Majka westchnęła cicho, jakby spadł z niej jakiś ciężar.

— Rozumiem… dzięki… — powiedziała z ulgą.

Pierwszy nie musiał niczego więcej analizować, by wiedzieć, że dziewczyna wstydziła się swojego załamania.Rozumiał to dobrze, bo sam wstydził się swoich chwil słabości.Dlatego wolał udawać, że nic nie pamięta albo niewiele do niego dotarło, niż dać dziewczynie kolejny powód do nerwów.

Odszedł więc, zostawiając ją w spokoju i udał się do prowizorycznego aneksu kuchennego, gdzie w końcu zaparzył sobie kawę.

Kiedy Pierwszy skończył śniadanie i w pełni się rozbudził, ruszył natychmiast pod blok, gdzie jak się okazało, Wojtek już na niego czekał. Mężczyzna zdążył przygotować im wcześniej sanie transportowe, a czas zabijał, rozmawiając teraz z grupą zbieraczy opału.

Ci rozpoczynali właśnie poranną zmianę i leniwie rozdzielali się na mniejsze grupy przed klatką.

Widząc, że Pierwszy zbliża się do niego sam, Wojtek wyraźnie zmarszczył czoło.

— Z Majką wszystko w porządku? — spytał zaniepokojony. — Wczoraj tak nagle nam uciekła…

— Trochę za dużo wypiła — wyjaśnił mu krótko wzruszając ramionami. — Może dołączy do nas, jak będziemy robili drugi kurs…

— Jasne… — odparł Wojtek teraz już spokojniejszy. — Niech śpi. Akurat sanie mogę pomóc ci ciągnąć nawet bez ręki.

Mówiąc to uśmiechnął się blado i wskazał na uprząż, którą miał przewieszoną przez ramię.

— Zrobiłem sobie takie coś, żeby przerzucić ciężar na plecy — wyjaśnił.— Dzięki temu dalej mogę być trochę użyteczny…Choćby jako muł…

Nie czekając na komentarz, sięgnął następnie do kieszeni i podał Pierwszemu radio.

— A to dla ciebie — stwierdził, wciskając mu urządzenie w dłoń. — Igor kazał ci przekazać bo to bo nie był pewny w jakim stanie jest twoje.Blokowe motorole są sprawdzone i mają zasięg w całym mieście.

Po chwili namysłu dodał. — To może daj mu znać, że ruszamy…

Pierwszy westchnął ciężko, przyglądając się radiu w swojej dłoni. Za długo sam rządził swoim życiem, by tak łatwo przetrawić to, że znowu musiał się komuś spowiadać. Uznał jednak, że do czasu wydostania się z miasta, musi grać w te grę. Nacisnął więc guzik nadawania i rzucił grobowym tonem:— Tu Czarny.

Poczekał sekundę, a potem z obrzydzeniem zameldował: — Ruszamy z Wojtkiem do sklepu. Na razie tylko we dwóch. Majka dołączy do nas przy następnym kursie. Dam znać, gdy już będziemy na miejscu.

Po drugiej stronie radia przez chwilę słychać było tylko szum, aż w końcu odezwał się radosny głos Igora.

— Super! Dzięki wielkie za info, Czarny.

Pierwszy przewrócił oczami i westchnął po raz drugi, przypinając radio do piersi kurtki.

Może się rozładuje… — pomyślał z nadzieją i łapiąc za uprząż sań, ruszył z Wojtkiem w stronę głównej części miasta.

Po trafieniu tutaj Pierwszy przemierzał Stryków już wiele razy (zdecydowanie więcej niż by chciał). Każda ulica, każda zasypana aleja w okolicy stała się mu przez to w jakiś sposób znajoma. Podczas szabru i prób ucieczek przechodził tędy niemal codziennie. Dzięki temu poznał też całkiem dobrze układ okolicznych budynków.

Wiedział, które kamienice i domy się zapadły, których dachy jeszcze trzymały się na ścianach, a które powoli przegrywały walkę z czasem i groziły śmiercią przy wejściu.

Miasto było niemal jednolicie biały. Zasypane chodniki i jezdnie łączyły się ze sobą w nierówne fale, które pochłaniały wszystko, co kiedyś miało swój kształt. Niemniej wciąż można było w tym odnaleźć pewne punkty orientacyjne.

Po kwadransie od wymarszu, minęli zwalone rusztowanie, które było nieoficjalnym znakiem oddzielającym stosunkowo bezpieczne okolice bloku, od miejsc występowania Trzaskaczów. Dalej, na skrzyżowaniu, przeszli obok zatopionego w lodzie przystanku autobusowego i prowadzeni przez Wojtka skręcili w kolejną ulicę, gdzie rzędy budynków stały w niemym oczekiwaniu na rozpad. Ściany większości z nich pokryte były pęknięciami, a niektóre balkony zapadły się pod ciężarem nagromadzonej zmarzliny.

Od tego momentu pokrywa śniegu zaczynała robić się coraz wyższa, a droga trudniejsza.Pierwszy i Wojtek zrobili krótką przerwę, by założyć prowizoryczne rakiety śnieżne— bez nich dalsza wędrówka stałaby się właściwie niemożliwa.

— Daleko jeszcze? — spytał Pierwszy, przygotowując się do drogi.

— Stąd tylko kawałeczek… — odpowiedział Wojtek i faktycznie, już po kilku minutach dotarli na miejsce.

Pierwszy musiał przyznać, że bez znającego drogę Wojtka rzeczywiście nigdy sam by tu nie trafił. Budynek sklepu, niemal całkowicie zniknął pod zwałami śniegu. Biała skorupa pokrywała go aż po dach, ukrywając wszelkie ślady jego dawnego kształtu. Nie było widać ani witryny, ani drzwi, ani żadnego znaku, że pod tym wszystkim wciąż istnieje jakieś wnętrze.

Jedyną drogą do środka był tunel, którego wejście pozostawało właściwie niewidoczne, jeśli nie wiedziało się gdzie go szukać.

Najprawdopodobniej Wojtek i jego dawna grupa musieli go wykopać wcześniej, by dobrać się do towaru pod śniegiem. Raczej nie było szans, żeby powstał on w jakiś naturalny sposób. Sam tunel był dość szeroki, by łatwo pomieścić ludzi noszących nawet pełne skrzynie, a jego podstawa uformowana była w prymitywne schody, wyrąbane w zbitym lodzie.

— Możemy zdjąć rakiety — stwierdził pewnie Wojtek odpinając swoje. — Na całym dachu nie ma się gdzie zapaść, ale nie wychodź poza flagi — dodał, wskazując na wbite w śnieg patyki, na których przewieszone były puste puszki. — Tam już jest naprawdę grząsko…

Pierwszy skinął głową, po czym podciągnął sanie bliżej wejścia i razem z Wojtkiem zeszli na dół.Jak się okazało, ukryty pod śniegiem sklep to nie był jakiś osiedlowy spożywczak, a prawdziwy super-sam. Całą przestrzeń za kasami wypełniały regały z pełnymi półkami i przymarznięte do podłogi wózki, których nikt już nigdy nie miał popchnąć w stronę wyjścia.

Mimo śniegu, wdzierającego się do środka przez każdą szczelinę, zdatnego do zabrania towaru wciąż było mnóstwo. Puszki, owoce i warzywa, zapakowane w folię produkty, wszystko zakonserwowane przez mróz.

— Igor powiedział, żebyśmy na początek brali głównie mięso — przypomniał Wojtek i popatrzył na Pierwszego. — Na końcu sklepu jest stoisko z wędlinami i chłodnia. Jak sprawdzaliśmy z chłopakami, nic nie zdążyło się zepsuć przed zamarznięciem.

Pierwszy skinął głową, po czym uniósł latarkę i skierował jej światło w głąb sklepu.

— To zaczynajmy — powiedział cicho, ruszając w stronę mrocznej alejki.

Kilka kolejnych minut wypełniła im monotonna, ale wymagająca siły praca.

Chłodnia na końcu sklepu rzeczywiście wciąż była pełna zapasów, ale jednocześnie zamarznięta do ostatniego centymetra. Każde opakowanie z mięsem Pierwszy musiał najpierw odkuwać nożem od półek, a czasem nawet od innych opakowań. Gdy tylko uwalniał ładunek, pojawiał się kolejny problem — skostniałe mięso było ciężkie i niewygodne do przenoszenia. Po pierwszej rundzie już prawie nie czuł rąk, bo nawet przez rękawiczki skóra natychmiast drętwiała mu od kontaktu z lodowatym plastikiem.

Każdy kurs wymagał też przedzierania się przez zasypane alejki, taszczenia ładunku w górę tunelu po śliskich schodach, a potem powrotu po kolejną porcję. Wojtek pomagał, ile mógł, ale w jego stanie nie był dużą wartością dodaną. Pierwszy naprawdę liczył, że za drugim razem wrócą tu już z Majką.

Mimo to po prawie godzinie sanie wypełniły się po brzegi tak, że nie dało się już dołożyć nic więcej.

Pierwszy musiał po tym na moment odsapnąć, bo mimo mrozu zgrzał się w trakcie pracy niemiłosiernie. Uznał jednak, że jeśli nie ruszą w drogę, spocony pod kurtką jak nic dorobi się zapalenia płuc.Wychodząc po raz ostatni z tunelu, miał już zacząć przywiązywać się do uprzęży, gdy nagle coś przykuło jego uwagę.

Przez te tygodnie szabrowania nauczył się, jak rozpoznawać zbliżające się Trzaskacze. Gdy potwory przemieszczały się pod śniegiem, jego powierzchnia lekko drżała, jakby unosiła się pod wpływem delikatnego podmuchu wiatru. Teraz cała okolica wydawała się smagana wiatrem, choć nie czuł tego wcale po odsłoniętej i spoconej twarzy.

Wojtek musiał zauważyć to samo, bo aż zesztywniał.

— Cholera, czułem, że za łatwo nam idzie… — westchnął pod nosem. — Ciekawe, ile ich jest?

— Raczej niemało… — stwierdził Pierwszy, cały czas obserwując śnieg, na co jego jednoręki towarzysz zaproponował:— Może poczekamy, aż się rozejdą?Marny będzie ze mnie pożytek w walce z nimi…

Pierwszy skinął głową,zgadzając się z tym w pełni, zwłaszcza że jak do tej pory ciągle ukrywał przed mieszkańcami, posiadanie Pierwotnej Woli.

— Masz rację. Nie ma co ryzykować bez potrzeby — przyznał i oparł się o sanie, uważnie śledząc ruchy Niewykształconych za dachem.

— Zawiadom może Igora! — zaproponował niespodziewanie Wojtek, powodując u Pierwszego wewnętrzny wylew żółci. — Gdyby się nie ruszyły, przed wieczorem trzeba będzie ściągnąć tu chłopaków, żeby pomogli nam oczyścić sobie drogę…

Pierwszy wziął głęboki i z oporem sięgnął po radio.

— Igor, tu Czarny…— zameldował czując ból przy każdej wypowiedzianej sylabie. — Otoczyły nas potwory. Jest ich za dużo, żeby się przebijać. Poczekamy, aż się rozejdą.

Przez chwilę radio szumiało, aż w końcu Igor odpowiedział:— Jasne, Czarny… To czekajcie…

Pierwszemu nie spodobał się jego ton. Brzmiał kpiąco, jakby mężczyzna podśmiewał się z nich pod nosem.Nie skomentował tego jednak do Wojtka.

Obaj nie mając innego wyjścia, oparli się potem na sanie, obserwując okolice w milczeniu.

Śnieg wokół nich wciąż drżał, ale Pierwszy był spokojny. Pamiętał dobrze, że Trzaskacze atakowały tylko gdy wyczuły, że ktoś przechodzi gdzieś nad nimi. Ponieważ pod sobą mieli sklep, w którym stwory nie mogły kopać, byli przynajmniej chwilowo bezpieczni.

Mimo to Wojtek ciągle nerwowo pogwizdywał pod nosem.

Pierwszy starał się nie zwracać na to uwagi i myślami wrócił do snu, który miał nad ranem.Może gdyby Majka jeszcze raz osiągnęła przy nim taki stan, gdyby pogrążyła się w tym samym emocjonalnym dołku, Grześkowi znów udałoby się przebić? Może mogliby się zamienić miejscami, bez potrzeby powrotu do Krańcowa? Tylko co wtedy? Zostaliby tutaj na stałe?

Z zamyślenia wyrwało go nagłe drżenie.

Nie było to zwykłe poruszenie śniegu, ale coś znacznie większego. Okolica zawibrowała mocniej, jakby zbliżało się trzęsienie ziemi.

Nim Pierwszy zdążył się podnieść, dziesiątki lodowych gejzerów wystrzeliły w górę.

Wojtek krzyknął, cofając się odruchowo. — To niemożliwe! Niemożliwe! Dlaczego one…?!

Jego przerażenie zmieniło się w czystą panikę. W amoku zerwał Pierwszemu radio i zaczął wołać:— IGOR! IGOR! JESTEŚMY ZAŁATWIENI! WYSKAKUJĄ! CAŁY TABUN! CAŁY TABUN WYSKAKUJE!!! POMOC! PRZYŚLIJ POMOC!

Przez chwilę w głośniku słychać było tylko trzask statycznego szumu.

— Spróbujcie się może schować? — odparł Igor zbyt spokojnym tonem jak na ich sytuację. — Zaraz powiadomię kogo tylko mogę, ale nikogo w pobliżu was teraz nie ma…

Pierwszy nie miał zamiaru czekać na śmieszną pomoc ze strony innych zbieraczy.

— Schowaj się w tunelu! — rzucił w stronę Wojtka, jednocześnie sięgając po nóż.

— Co?! — spytał Wojtek patrząc na niego przerażony.

— Schowaj się w tunelu! — powtórzył Pierwszy ostrym tonem. — Tylko nie wchodź do samego sklepu! Czekaj w połowie tunelu!!!

Wojtek słysząc go ruszył natychmiast w stronę wykutego wejścia i po chwili zniknął pod śniegiem, zostawiając Pierwszego samego na dachu.

Ten zauważył już jednego z Trzaskaczy, wyłaniającego się spod zaspy. Potwór był niemal przezroczysty, jak rzeźba wykuta z zimnego kryształu, a jednocześnie wielki i przygarbiony. Zupełnie jakby plecy wyginał mu własny ciężar. W chwili, gdy uniósł swoje długie kończyny i wypuścił z siebie głuchy ryk przypominający trzeszczenie lodu, Pierwszy nie czekał. Dobiegł do wyrwy oddzielającej dach od grząskiego śniegu i wbił nóż prosto w jego pierś, trafiając z głośnym „chrupnięciem”. Ostrze noża zagłębiło się, jakby wżynało się w zmrożony pień, a przy wyciąganiu pozostawiło po sobie wąski, zionący pustką rowek.

Istota zachwiała się, lód na jej ciele pękł w kilku miejscach i pojawiły się na nim długie szczeliny oraz skruszenia. Pierwszy wiedział jednak, że takie obrażenia wcale nie musiały być dla tych istot groźne. Dlatego, zanim potwór zdążył zareagować, pchnął go barkiem, ciągnąć jednocześnie za nogę.

Niewykształcony był potwornie ciężki. Bez Pierwotnej Woli, która jeszcze się nie rozbudziła, Pierwszy z ledwością dał radę go obalić. Kiedy jednak bestia padła pod jego naporem na skraju dachu, wziął duży zamach i uderzył, zagłębiając ostrze noża jeszcze mocniej w jego piesi. Widząc, że to wciąż było za mało, dobił rękojeść pięścią jak gwóźdź.

Rozległ się odgłos przypominający trzask łamanej kry lodowej, a stwór zadrżał i rozprysnął się w setki ostrych odłamków. Pierwszy odskoczył do tyłu, unikając poszarpanych fragmentów lodu.

Tym razem udało mu się wyjść bez szwanku, ale dobrze wiedział, że starcie się nie skończyło.W tym momencie Niewykształceni wyczuli już bowiem w pełni jego obecność.

Dwa kolejne potwory wypełzły spod zwałów śniegu, zmierzając w stronę dachu. Jeden zerwał się do biegu z nienaturalną jak na swoją sztywność prędkością. Kolejny zachodził Pierwszego od boku, sycząc przy tym, jak rozgrzany metal wrzucony do wody. Kiedy bliższy z potworów był już na wyciągnięcie ręki, Pierwszy spróbował wbić mu nóż w bok, lecz źle wymierzony ostrze ześlizgnęło się po jego twardym ciele. Potwór błyskawicznie wyprowadził uderzenie. Pięść, twardsza niż marmur, trafiła Pierwszego w bark, aż poczuł, jak fala bólu przeszywa mu klatkę piersiową i wnętrzności. Nóż wyślizgnął mu się z ręki, ale w tym samym momencie eksplodowała jego Pierwotna Wola.

Wzmocniony nią zacisnął pięść i rąbnął potwora w głowę, wkładając w cios całą swoją dodatkową siłę. Lodowy czerep oderwał się istocie od szyi z głośnym trzaskiem, a korpus pozbawiony głowy, stał przez moment na drżących nogach, nim rozkruszył się i osypał niczym stos potłuczonych kryształów.

Niestety, drugi ze stworów zdążył w tym czasie doskoczyć do Pierwszego z boku i trafił go twardym jak kij bejsbolowy łokciem w bok. Pierwszy, aż wrzasnął z bólu. Zaraz potem potężne uderzenie spadło mu po raz drugi na bark. Zatoczył się pod tymi ciosami, czując, jak coś niebezpiecznie trzaska mu w obrębie stawu. Może to złamane kości, a może tylko naderwane ścięgno — wszystko i tak rozmywała pulsująca mu w żyłach adrenalina.

Spod śniegu zaczęły wyłaniać się kolejne sylwetki. Mroźne, poszarpane kontury o niebieskawym odcieniu otaczały go ze wszystkich stron. Było ich coraz więcej, a z każdą sekundą przybywali nowi, przyciągani odgłosami walki. Pierwszy wiedział, że jeżeli zawaha się choćby przez sekundę, ich liczba go przytłoczy. Jednocześnie czuł, jak siły mu słabną, a z poobijanych żeber promieniuje piekący, pulsujący ból.

Przez chwilę odczuł pokusę, by dać sobie spokój. Po prostu upaść i czekać na koniec…

Wtedy w głowie przemknęła mu myśl o Drugim. O tym, że walczy tu także o niego. O szansę na jego powrót.

Nagle Pierwotna Wola uderzyła w niego ponownie, tym razem jeszcze mocniej. Twarz wykrzywił w gniewnym grymasie, uniósł rękę, w której niczym rozłożona talia kart pojawiły się noże. Podrywając się, zamaszyście cisnął nimi w zbliżające się stwory. Ostrza zawirowały w powietrzu jak zabójczy wachlarz. Kilka potworów rozpadło się w drobny mak, gdy noże poraziły ich lodową skorupę z siłą pocisku. Kilka innych tracąc kończyny, opadło bezładnie w śnieg. Wtedy do uszu Pierwszego dobiegło stłumione trzeszczenie stropu.Dach starego sklepu zaczął się zapadać, przygnieciony zarówno setkami kilogramów śniegu, jak i wstrząśnięty przeciągającą się walką.

Pierwszy momentalnie stężał, szukając wzrokiem drogi ucieczki, ale było już za późno. Usłyszał głośny huk, jakby ktoś wysadził ładunek w murze, i zaraz potem poczuł, jak grunt znika mu pod nogami. Dach, belki, metalowe podpory i całe sterty śniegu zapadły się, tworząc lawinę, która wciągnęła go razem z kilkoma potworami do środka budynku.

Upadek trwał zaledwie ułamek sekundy. Metalowy regał uderzył go w plecy. Coś ostrego przeszło mu przez udo, rozcinając spodnie i skórę. Spojrzał zszokowany na krew sączącą się z rany, a ból rozlał się w jego ciele. Przez chwilę zachwiał się na granicy przytomności, czując dziwne mrowienie w skroniach i pieczenie powiek.

Ile jeszcze…— pomyślał.

Ile jeszcze razy będzie musiał znosić ból roztrzaskujących się kości. Ile razy będzie jeszcze czuł w ustach smak swojej krwi. Miał dość. Chciał się poddać. Problem w tym, że znowu nie mógł.

Z trudem poruszył nogą, ale ta zareagowała bólem tak ostrym, że przysłonił mu na moment wzrok. Przetarł dłońmi zakrwawione oczy i spróbował się podnieść.

Tylko Pierwotna Wola trzymała go jeszcze w kupie i pozwalała się ruszać.

— Jeszcze nie… — sapnął niemal bezgłośnie, próbując wstać. — Jeszcze się nie skończyło…— w tym momencie odpłynął na chwilę.

Kiedy się ocknął wciąż leżał na wygiętym regale. Przypomniał sobie, że miał wstać, ale ciało zdawało się odmawiać mu posłuszeństwa. W perspektywie, że gdzieś dalej czaiły się Trzaskacze jego życie wisiało na włosku.

Wtedy poczuł znajome szarpnięcie w okolicach karku, jakby coś spod skóry chciało wydrzeć się na powierzchnię. W ułamku sekundy twarz zalała mu czarna breja, a na czole i szczęce wyrosły ciemne, gumowe pasy, które splotły się ze sobą. Szklane wizjery błysnęły niewiadomo skąd, przysłaniając mu oczy i parując intensywnie. Maska przeciwgazowa, fizyczna manifestacja jego Pierwotnej Woli.Dziwaczny twór, który pojawiał się zawsze gdy doprowadzony był na skraj śmierci, właśnie okalał jego obitą twarz. Wraz z nią przypłynęła nowa fala siły.

Pierwszy z sykiem wciągnął powietrze przez filtr, czując ostry zapach własnej krwi. Podniósł się na kolano i rozejrzał wokół. Sklep, a raczej to, co z niego pozostało, był istnym rumowiskiem. Część Trzaskaczy najpewniej pokruszyła się, gdy dach runął na nich wraz z tonami śniegu i metalowych konstrukcji, ale dwa ocalałe potwory powoli wygrzebywały się spod gruzu. Ich zniekształcone, przezroczyste głowy wychodziły z zasypanych miejsc, a pęknięcia na ciele zrastały się w nienaturalnie szybkim tempie.

Jeden z potworów zauważył Pierwszego i chwiejąc się na pokruszonych nogach, wydał dźwięk przypominający ścieranie się lodowych brył. Za nim podążał już następny, niemal czterometrowy, z jedną ręką urwaną i startą do połowy.

Czując potworny ból w żebrach, Pierwszy oparł się o skręcony fragment metalowej półki, a zaraz potem w jego dłoniach pojawiły się dwa masywne noże, przywołane mocą Pierwotnej Woli. Wiedział, że musi działać szybko. Potwory zdążyły już się otrząsnąć z szoku po zawaleniu dachu i powoli zbliżały się do niego, wspinając po przewróconych regałach i płytach stropu.

Pierwszy zdołał jeszcze raz wciągnąć powietrze, nim najbliższy z lodowych potworów zaatakował, wyprowadzając uderzenie, które z łatwością mogłoby zmiażdżyć człowieka.

Uchylił się w ostatniej chwili, czując, jak ostrza noży ciągną go w dół, niemal same prowadząc do kontrataku. Wbił je po przekątnej w tors Trzaskacza, a ciało stwora zaczęło się kruszyć, posyłając odłamki w powietrze. Potwór wytrzymał jednak uderzenie w kupie i złapał go ręką za przedramię. Pierwszy czuł teraz, jakby wpadł między szczęki imadła. Z sykiem wciągnął powietrze przez filtr maski i wytężył resztki sił, uderzając wolną ręką w pęknięcie, które zrobił wcześniej. Lód ustąpił, a Trzaskacz rozpadł się na kawałki, sypiąc się pod nogi Pierwszego jak roztrzaskana figura.

Pierwszy ledwo zdążył się otrząsnąć, a drugi, większy potwór, trafił go potwornie długą ręką. Spadając w śnieg, odbił się od resztek regału, ale po drodze dał jeszcze radę dziabnąć potwora w pierś.

Nie zdołał jednak uniknąć kontruderzenia. Potwór zamachnął się skruszoną pięścią w jego bok i posłał go na drugi koniec ruin sklepu. Pierwszy usłyszał echo własnego krzyku, gdy ból eksplodował mu w okolicach biodra i pleców, chwilę po tym jak uderzył w ocalały fragment ściany.

Z trudem wypluł krew do wnętrza maski i po raz kolejny zmusił swoje ciało do ruchu. Zobaczył, jak Trzaskacz, pozbawiony już połowy klatki piersiowej, mozolnie acz nieubłaganie szarżuje na niego. Mając świadomość, że kolejny cios może być ostatnim, Pierwszy wydał zduszony ryk, a jego noże znów pojawiły się w rękach. W ostatniej chwili uskoczył przed potężnym ciosem i wbił jedno z ostrzy w brzuch potwora, przekręcając je z całej siły, by rozedrzeć lodowe trzewia. Z pęknięć zaczęły wysypywać się ostre kawałki przypominające szron, a Trzaskacz zatrząsł się gwałtownie. Ostatecznie ugiął kolana i rozpadł się z ogromnym hukiem, tworząc wokół Pierwszego obłok rozpryskującego się lodu.

Wydawało się, że to już koniec. Żadne kolejne monstrum nie pojawiło się w polu widzenia; prawdopodobnie reszta Trzaskaczy została pogrzebana pod stropem, lub czekała w śniegu, aż na niego wejdzie.

Pierwszy po odpływie Woli zachwiał się i upadł na kolano. Dłonie mu drżały, ciało było pokryte plamami krwi.W głowie szalała adrenalina. Czuł się, jakby wystarczyło go trącić palcem, by ostatecznie runął na ziemię nieprzytomny.

Przez chwilę trwał w tej pozycji, z zaciśniętymi powiekami, usiłując uspokoić oddech i powstrzymać zawroty głowy. Wiedział jednak, że musi się jeszcze ruszyć, bo inaczej może zginąć z wyziębienia, przygnieciony kolejną lawiną śniegu lub zaatakowany przez niedobitki, które na pewno gdzieś tam były. Z wysiłkiem spojrzał w stronę miejsca, gdzie ciągle widoczne były resztki tunelu.

— Wojtek… — wydusił z siebie. — Wojtek, gdzie jesteś?! — zawołał czując, jak drży mu głos.— Wojtek! — zawołał po raz trzeci, tym razem czując na wargach smak krwi i łez.

W odpowiedzi usłyszał początkowo tylko szum pyłu i szelest kruszonego śniegu. Już zaczynał myśleć, że mężczyzna zginął, kiedy nagle z jednej ze stert gruzu pod tunelem rozległo się niewyraźne stęknięcie. Spomiędzy poszarpanych kawałków metalu i warstwy zlodowaciałego puchu wyłoniła się zakrwawiona dłoń, a chwilę później niespokojna, pobladła twarz Wojtka.

Mężczyzna miał minę, jakby sam nie wierzył, że jeszcze żyje.

— Tu jestem… — jęknął, próbując wydostać się spod śniegu.— Sku… sku… skubane… Myślałem, że już po mnie… — wychrypiał.

Pierwszy sapnął ciężko i dźwignął się na nogi, ale zawroty głowy sprawiły, że omal nie stracił równowagi. Mimo to, ruszył w stronę gdzie dawniej był wykopany tunel i pomógł Wojtkowi wstać.

— Musimy… musimy uciekać… — wychrypiał, pochylając się, by zaczerpnąć tchu.

Ból w żebrach nasilił się, przypominając o niedawnych uderzeniach, Pierwotna Wola słabła razem z brakiem bezpośredniego zagrożenia. — Długo nie pociągnę…

— Radio! — zawołał Wojtek, rozglądając się chaotycznie. — Niech kurwa Igor przyśle tu kogoś… ja pierdolę…

Mężczyzna zaczął przeglądać miejsce gdzie przed chwilą leżał, lecz nie znalazł tam ani zabranego Pierwszemu urządzenia, ani czegokolwiek przydatnego. Wypuścił krótkie przekleństwo i rozejrzał się z desperacko po okolicy, jakby liczył, że zaraz dostrzeże swoją zgubę.

Pierwszy z trudem uniósł powieki. Krew wciąż zabarwiała mu lewą stronę czoła, a włosy pokryły się zaschniętymi płatami śniegu i pyłu.

— Weź… moje radio… — wysapał, wskazując słabo na przód swojej kurtki. — Może… jeszcze działa…

Wojtek bez chwili wahania sięgnął mu do kieszeni i i wymacał urządzenie.

Pstryczek uruchomiający radio lekko się zacinał, więc mężczyzna przekręcił go z wysiłkiem. Z głośnika dobiegło natychmiast miarowe „klikanie” przerywane trzaskiem statycznych szumów.

— Znowu ten syf! — mruknął, obracając pokrętła i próbując wyłapać właściwą częstotliwość.

Pierwszy słyszał już wcześniej to klikanie wiele razy. Pojawiało się zawsze na tym samym kanale.

Klik, klik, klik, przerwa, klik, klik, klik klik, przerwa. To było jak alfabet morsa, ale nie dało się usłyszeć dłuższych i krótszych impulsów.

W pewnej chwili mroźne rumowisko wokół zniknęło. Pierwszy zobaczył przed oczami zupełnie inny obraz. Ktoś, o sylwetce przypominającej Grześka, nasłuchiwał podobnego sygnału radiowego, mamrocząc coś o Nowym Dworze i kodzie.

Wszelka siła uleciała z niego, gwałtownie i bezlitośnie. Ból, który dotąd utrzymywał go w stanie czujności, zaczął się rozmywać w nicość, a on sam zapadł się w ciemność.

***

Pierwszy obudził się już w bloku, choć nie miał pojęcia, w jaki sposób i za czyją pomocą się tu znalazł. Być może Wojtek zdołał go przyciągnąć za pomocą sań?A może jednak udało mu się wezwać pomoc i wyczekać na nią w ruinach? Teraz nie miało to większego znaczenia. Ważne było, że leżał we względnie ciepłym i bezpiecznym miejscu. Na pewno było to lokum doktor Oliwii, bo tuż obok, za szybami starej meblościanki, dostrzegł zgromadzony sprzęt medyczny. Zauważył też, że miał już opatrzone i obandażowane rany, a rozchodzące się w ciele pulsujące uczucie podpowiadało, że ktoś podał mu silny środek przeciwbólowy.

Pierwszy leżał tak przez chwilę półprzytomny i oszołomiony gdy nagle dobiegły do niego głosy z sąsiedniego pomieszczenia.Słyszał je wyraźne, bo mieszkanie było dość małe, a ściany cienkie.

— Naprawdę nie mogłeś przewidzieć, że potwory zaatakują w takiej liczbie — powiedziała Majka, a w jej głosie pobrzmiewała lekka złość, jakby upominała kogoś, kto zanadto się obwinia. — W czasie szabru zawsze jakieś spotykamy, to właściwie codzienność.

— Zdaję sobie sprawę, ale... —odparł jej Igor, wypuszczając słowa z ciężkim westchnieniem. — Mimo wszystko, ja... to był mój pomysł, żebyście poszli do tego sklepu.

Pierwszy skrzywił się, starając się nie odetchnąć zbyt gwałtownie, bo to tylko wzmagało ból. Chciał się podnieść, ale uraz w okolicach żeber skutecznie mu to uniemożliwiał. Pozostało mu jedynie słuchać.

—Na szczęście nie stało się nic nieodwracalnego— westchnęła Majka, choć w jej głosie dało się wyczuć pewne zdenerwowanie. —Czarny będzie po prostu potrzebował trochę czasu, żeby dojść do siebie.

Pierwszy odetchnął z ulgą, słysząc, że nikt nie wspomina o jego Pierwotnej Woli. Najwyraźniej Wojtek nie zauważył, jak używał mocy — pewnie dlatego, że ukrył się podczas starcia, a później został przysypany przez śnieg.

Spróbował unieść się teraz na łokciu, by dać znać, że się ocknął, ale przeszył go tak ostry ból, że na moment zupełnie stracił dech.

W głowie przemknęła mu ponura myśl: — Jestem wrakiem…

W tym samym momencie coś w nim drgnęło, jakby zerwane wcześniej połączenie w mózgu właśnie się naprawiło, a zapomniane wspomnienie powróciło. Te kliknięcia z radia — teraz zrozumiał, że to nie był żaden błąd Nowego Świata. To był kod alarmowy Nowego Dworu.

Wiedział też, że ta wiedza nie należała do niego, tylko do Drugiego, który najwyraźniej próbował mu coś przekazać.

Muszę o tym powiedzieć Majce… — pomyślał, czując, jak kolejny tępy skurcz przeszywa mu klatkę piersiową. — Ale nie przy tym kretynie…— mruknął w duchu, słysząc, jak Igor ciągnie rozmowę dalej.

— Wiesz, to właśnie uświadomiło mi, że... — przerwał, jakby zbierał odwagę do wypowiedzenia kolejnych słów. — Nie chciałbym, żebyś dalej szabrowała.

— Dlaczego? — spytała Majka, a w jej głosie można było wyczuć pewien chłodny dystans.

— Jeśli coś by ci się stało, nie darowałbym sobie — wyznał Igor, a Pierwszy miał nieodparte wrażenie, że kolejne słowa wypowiada z udawanym trudem. — Dotarło do mnie… Jak bardzo… Jak bardzo nie chciałbym, kiedykolwiek cię żegnać.

Naprawdę?— pomyślał Pierwszy, zaciskając zęby z irytacji. —Wykorzystujesz taki moment na zaloty? Na pogrzebie też urządzałbyś sobie konkury?

Było właściwie nie możliwe, by Majka nie wyczuła intencji Igora, ale najwyraźniej postanowiła udawać nieświadomą.

— Wszyscy jesteśmy w ciągłym niebezpieczeństwie, Igor— odpowiedziała mu rzeczowo. —Nic na to nie poradzimy.

Pierwszy wstrzymał oddech, zastanawiając się, czy mężczyzna odpuści, czy spróbuje być bardziej bezpośredni. Niestety okazało się, że to drugie.

— Majka, chodzi mi o coś więcej — powiedział wyjątkowo poważnie, podczas gdy Pierwszy modlił się w duchu o utratę przytomności. — Wiesz, ja… nie będę ukrywał, że bardzo długo jestem tu sam… a przy okazji, nigdy wcześniej nie spotkałem kogoś tak niezwykłego jak ty…

Jeśli to słyszysz, to chyba dobry moment, żebyś wrócił… — pomyślał Pierwszy z nutą desperacji, licząc, że Drugi z zazdrości przybierze formę fizyczną.

Niestety nic takiego się nie stało.

Tymczasem Majka, zmuszona do bardziej zdecydowanej odmowy, powiedziała twardo: — Igor, to bardzo mi schlebia… Ale… ja mam kogoś.

— Co?! — oburzył się Igor. — Nie powiesz mi chyba, że ty i... i Pan Maruda?

— Nie — westchnęła Majka smętnie, zbierając się w sobie — Ja zostawiłam kogoś poza miastem… — skłamała. — Kogoś, kogo bardzo kocham…— dodała już szczerze.

Igor milczał przez chwilę, jakby szukał w głowie lepszych argumentów, po czym westchnął głęboko i stwierdził ze smutkiem w głosie:— Tylko że… Boże, wiem, że to zabrzmi strasznie, ale… wy się już przecież nie zobaczycie…

Pierwszy przez moment był pewien, że zaraz usłyszy dudniący odgłos pięści Majki lądującej na szczęce Igora i trzask jego ciała upadającego na podłogę, ale najwyraźniej dziewczyna nie była aż tak wybuchowa. Niemniej, jej kolejne słowa zabrzmiały wyjątkowo stanowczo, jakby ostatecznie zamykały całą dyskusję:— Nigdy nie wolno tracić nadziei, a teraz przepraszam,muszę sprawdzić, co z Panem Marudą

W następnej chwili dziewczyna weszła do pokoju, a kiedy zobaczyła, że Pierwszy jest już przytomny, niemal pobiegła w stronę łóżka. Jej dłoń wystrzeliła do przodu, jakby chciała chwycić go za rękę, ale w ostatniej sekundzie zawahała się, cofając ten odruch.

— Pierwszy… znaczy, Czarny… Cholera, z tymi twoimi ksywkami… — wyrzuciła z siebie nerwowo, wbijając w niego (zatroskane?) spojrzenie. — Jak się czujesz? Wszystko w porządku?

— Nie… — przyznał szczerze, po czym skinieniem głowy poprosił ją, by się zbliżyła.— Zabierz mnie do kotłowni…— wyszeptał.

— Oszalałeś? — zawołała Majka, odsuwając się i patrząc na niego tak, jakby rzeczywiście stracił zmysły. — Oliwia powiedziała, że możesz być w środku cały połamany. Jak będziesz się ruszał, możesz tylko pogorszyć swój stan. Jakoś przeżyjesz te kilka tygodni w bloku. Masz leżeć!

— Nie tutaj… — wyszeptał z trudem Pierwszy, bo nawet na tyle sił ledwie mu starczyło. — Do kupy złoży mnie…— tu spojrzał na dziewczynę znacząco. — Dobrze wiesz co.A na razie muszę z tobą porozmawiać.Tak żeby nikt nie słyszał…

Na koniec dodał bezgłośnie:— Zwłaszcza Igor.

Majka najwidoczniej zrozumiała, że chodzi o coś ważnego bo po chwili namysłu skinęła głową.

— Ale wiesz, że nie zrobię tego mocą umysłu, prawda? — spytała. — Będę musiała cię dotknąć…

— Nie dam rady iść sam, a musimy porozmawiać w kotłowni… — powtórzył z uporem, zaciskając zęby, bo samo mówienie sprawiało mu ból. — Uwierz mi, są ważniejsze rzeczy niż mój dyskomfort psychiczny…

Majka, choć nadal wyglądała na zaniepokojoną, tylko pokręciła głową. Jej dłoń ostrożnie wsunęła się pod jego ramię, a drugą ręką przytrzymała go za plecy.

— Okej, ale pamiętaj, że sam chciałeś… — mruknęła, zapierając się.

Najpierw udało im się unieść go do pozycji siedzącej i założyć kurtkę, potem razem – trochę niezdarnie – stanęli przy łóżku.

Mimo że Pierwszy był wciąż półprzytomny z wycieńczenia, przełożył ramię wokół karku Majki, a ona oparła jego masę na swoim biodrze.

— Spokojnie, spokojnie… — szeptała, przytrzymując go, gdy próbował się pospiesznie wyprostować.

Nieskładnie wyczłapali się potem na korytarz, który już przy pierwszych krokach wydał się Pierwszemu nieznośnie długi. Zanim jednak przemierzyli go choćby do połowy, ich drogę zagrodziła doktor Oliwia, wychylając się zza wąskich drzwi czegoś, co mogło być tu prowizoryczną przychodnią.

Miała na sobie białą koszulę udającą kitel, a w dłoni trzymała zapisaną kartę i długopis, jakby właśnie coś notowała.

— Co to ma być?!Oszaleliście?!— rzuciła, sunąc wzrokiem po skulonej sylwetce Pierwszego. — On nie powinien się w ogóle ruszać.

Majka zacisnęła wargi, odpowiadając zniecierpliwionym szeptem:— Oliwia, musimy. On... — zmarszczyła czoło, szukając właściwych słów. — Przecież wiesz jaki Czarny jest uparty, powiedział, że na własną odpowiedzialność chce iść do kotłowni…

Lekarka westchnęła ciężko, tłumiąc w sobie złość.

— To nie jest kwestia uporu, tylko życia i zdrowia — wyjaśniła cierpko. — Zrobicie, co chcecie, ale nie biorę za to odpowiedzialności…— po tej reprymendzie, machnęła ręką w geście zrezygnowania i wróciła do swojego pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi nerwowym trzaśnięciem.

Po wyjściu z mieszkania zdołali przejść ledwie piętro w dół, a zza zakrętu wyłonił się Igor, jakby wietrzył okazję do kolejnej rozmowy z Majką. Widząc co się dzieje, od razu przyspieszył kroku.

— Ale dokąd ty go prowadzisz? — spytał podniesionym tonem, wyraźnie zirytowany widokiem Pierwszego opartego na ramieniu dziewczyny.

Majka prychnęła, nie próbując nawet ukryć zniecierpliwienia:— Pan Maruda chciał wrócić do kotłowni…

— Nie zgadzam się — odparł Igor władczym tonem, jakby jego słowo miało być tu decydujące. — Oliwia mówiła, że to dla niego niebezpieczne.

— Przestań — rzuciła twardo Majka. — Jak chcesz, wezwij straż obywatelską, czy cokolwiek tu masz, ale on i tak tu nie zostanie. Jak ja nie zabiorę go teraz, wyczołga się w nocy sam i zrobi sobie jeszcze większą krzywdę.

Igor jeszcze przez moment mierzył ją niepewnym spojrzeniem, ale gdy zobaczył, że Pierwszy niemalże osuwa się z bólu, coś w jego oczach się zmieniło. Błysnęła w nich radość? Albo po prostu Pierwszemu się przywidziało? W sumie miał on do mężczyzny tak negatywny stosunek, że przypisałby mu każdą najgorszą cechę.

— No dobra… — mruknął w końcu Igor. — Zorganizuje ci jakąś pomoc.Nie będziesz go przecież dźwigać sama…



 
 
 

Comments


© 2023 by J.Domański.

bottom of page