Pomiędzy zniszczonymi blokami przebiły się pierwsze promienie światła, ukazując pokryte śniegiem Krańcowo, jakiego od czasów Starego Świata nikt nie widział. Otoczony przez niemal jednolitą biel, wymęczony Grzesiek prowadził przed sobą przemarzniętego i bosego Szakala.
Co doprowadziło do tej kuriozalnej sytuacji? Wbrew groźbom, mężczyzna podjął nocą jeszcze jedną, niezbyt przemyślaną próbę ucieczki. Niemniej nawet gdyby całą sprawę zaplanował lepiej, to Drugi, chyba w niczym nie miał tak dużego doświadczenia, jak w pilnowaniu pojmanych ludzi. Gdy więc sprowadził Szakala z powrotem do kryjówki, w ramach kary pozbawił go ubrań i zmusił do spędzenia nocy w lodowatym pokoju. Co gorsza, przed wyruszeniem do Zwrotnicy, Grzesiek oddał mężczyźnie jego odzienie, ale już bez butów.
Nie postąpił on jednak w ten sposób z jakichś psychopatycznych pobudek, albo dlatego, że lubował się w znęcaniu nad ludźmi. Wręcz przeciwnie, na samym początku liczył, że uda mu się uniknąć podobnych działań. Był on natomiast w pełni świadomy ryzyka, jakie wiązało się z całą tą podróżą. Szakal był fizycznie tak samo silny, a może nawet silniejszy, niż on. Do tego zdawał sobie sprawę, że jest prowadzony na śmierć. Miał więc niewiele do stracenia, a już pokazał, że nie jest typem barana, który pozwoli się bez oporów zaciągnąć do rzeźni. Grzesiek wiedział, że jeśli nie złamie w mężczyźnie woli walki, to cała droga będzie dla niego serią niekończących się ucieczek, pościgów, a może nawet potencjalnie zagrażających życiu walk o wolność. Dlatego mimo, że uważał to za okrutne jego więzień został zmuszony do tego przerażającego spaceru.
Szakal mimo ciągłego popędzania, brodził w śniegu coraz wolniej. Przy każdym kroku unosił nogi przesadnie wysoko, aby chociaż na chwilę oderwać je od lodowatej warstwy. Niestety, ze względu na jej głębokość, było to właściwie niemożliwe. W końcu zdesperowany mężczyzna zatrzymał się i obrócił w stronę Grześka. W jego oczach pojawiła się tak pożądana rezygnacja.
– "N–nie d–dam r–ady" – wydukał, drżąc z zimna. – O–o–marzają mi n–nogi. I–i–jeśli n–nie dostanę b–butów z powrotem, l–lepiej... lepiej żebyś mnie z–zab... zab... zabił... zab... zab... zabił...
Drugi popatrzył na niego ironicznie, nie opuszczając broni.– Sam jesteś sobie winien! Powiedziałem, wieczorem żebyś nie próbował mi uciekać! Ruszaj dupę, bo zaraz będziesz szedł jeszcze bez kurtki…
Mimo dość okrutnych słów, Grzesiek cieszył się, że to żałosne przedstawienie w końcu się kończy. Zgodnie z oczekiwaniami Szakal, był już w takiej desperacji, że nie poruszył się mimo skierowanej w jego stronę broni. Zrezygnowany usiadł na śniegu i chwycił się za stopy, przyciągając je do siebie. – R...r...rób, ze mną co ch…ch…chcesz. Ja bez b...b...butów nie idę dalej! – wydukał.
Zadowolony Grzesiek stwierdził, że mężczyzna doszedł już do kresu swojej wytrzymałości. –Może teraz nie będzie kombinował – pomyślał z nadzieją i otworzył plecak, z którego wyjął parę butów. Szakal spojrzał na nie jakby śnił i prawie wyrwał je Drugiemu z ręki. Nim jednak włożył je na nogi, pocierał przez chwilę ich wnętrze, chcąc najpewniej, nieco je wcześniej rozgrzać. Gdy w końcu wciągnął buty na stopy, praktycznie jęknął z rozkoszy, ale jego radość nie trwała długo.
Drugi niemal od razu wyjął nóż z kieszeni i w precyzyjnym ruchu odciął mu sznurówki. – Żeby ci do głowy nie przyszło, że znów będziesz bawił się ze mną w maraton – powiedział stanowczo.
– Cz... cz... czego oczekujesz? – fuknął mężczyzna. – Jak tylko przekroczymy próg Zwrotnicy, wrzu... wrzu... cą mnie na tory! – zawołał, a głos zadrżał mu chrypą i strachem.
– Zabiłeś dziewczynę – odparł Grzesiek, nieco zdziwiony pretensjami mężczyzny. – Oczekujesz powitania z kwiatami? – spytał ironicznie, dając jednocześnie znak, by ruszali w dalszą drogę.
– Nie…nie… zabiłem! – zaprzeczył Szakal, nie ruszając się z miejsca. – Ale co…co… za różnica, i tak nikt mi nie uwierzy. Ró…ró…wnie dobrze możesz mnie zabić tutaj…
Grzesiek, słysząc to, zmarszczył niezadowolone czoło. Oczekiwał od mężczyzny rezygnacji, ale nie całkowitej obojętności, zwłaszcza że obiecał przyprowadzić go żywego. Gdyby Szakal nagle się położył i po prostu nie reagował na groźby, musiałby go ciągnąć przez resztę drogi do Zwrotnicy. –Po śniegu byłoby przynajmniej łatwiej niż po ziemi – pomyślał i odetchnął ciężko, po czym przyklęknął obok swojego więźnia. – Nie rzucaj lepiej takimi propozycjami – zagroził szorstkim głosem. – Myślisz, że z mojej ręki spotka cię coś lepszego niż w Zwrotnicy? Fakt, obiecałem przyprowadzić cię żywego, ale Oli na pewno zdaje sobie sprawę, że mogły nastąpić nieprzewidziane okoliczności. Dlatego, jeśli nie zaczniesz iść i będziesz mnie dalej wkurwiał, to po prostu urżnę ci łeb jak cholernej kurze... Będzie go znacznie łatwiej nieść niż szarpać się z tobą resztę drogi...
Oczywiście, groźba była całkowicie wyssana z palca. Grzesiek nie obciąłby żywcem głowy nawet najgorszemu wrogowi, a w ostateczności miał w kieszeni aparat. Gdyby sytuacja potoczyła się w najgorszy możliwy sposób, a Szakal zginąłby po drodze, mógł po prostu zrobić zdjęcie jego ciału. Skoro jednak obiecał Oli, że przyprowadzi mężczyznę na pokazowy proces, miał zamiar trzymać się tego za wszelką cenę. Na szczęście drastyczny opis odniósł oczekiwany skutek, gdyż jego jeniec podniósł się przerażony i ruszył przed siebie.
Przez kilka kolejnych minut podróżowali w ciszy, a okolice wypełniało tylko trzeszczenie śniegu pod ich butami. Szakal wystraszył się tak bardzo, że nawet nie odwracał się w stronę Grześka. Ten skorzystał z tej okazji i sięgnął do kieszeni po aparat, żeby przyjrzeć się zdjęciom, jakie zrobił mapie Miłosza. Korzystając z nowych informacji, postanowił nanieść drobne zmiany na wcześniej zaplanowanej trasie. Musiał uwzględnić przecież fakt, że prowadzi człowieka, który z oczywistych względów nie będzie z nim współpracował. Ponadto, koniecznie musiał unikać siedlisk Weteranów. Z tego, co zdążył się dowiedzieć, Szakal był powszechnie znany wśród Krańcowskiej społeczności i obawiał się, że jeśli ktokolwiek zobaczy go "porwanego", mogłoby dojść do prób interwencji. Zwrotnica nie ogłaszała przecież faktu, że to właśnie on odpowiadał za śmierć Mady. Nie mógł więc liczyć na zrozumienie i musiał działać w ukryciu.
– Cholerny śnieg… – zamruczał nagle pod nosem Szakal, co zwiastowało, że moment szoku po opisie dekapitacji właśnie minął.
Grzesiek, schował więc szybko aparat z powrotem do plecaka i sięgnął po pistolet. – Przejdziemy koło Ikara. – zarządził, mierząc mężczyźnie w plecy.
Ten obrócił się natychmiast w jego stronę. – Oszalałeś?! – spytał. – Bezpieczniej jest przejść obok Bajkolandii!
– I przy okazji spotkać tam twoich kumpli Weteranów? – odparł mu ironicznie Drugi. – Zapomnij, będziemy omijać ludzi, tak bardzo jak to możliwe.
Zawód, jaki błysnął w oczach Szakala, świadczył ni mniej ni więcej, że właśnie na takie przypadkowe spotkanie z Weteranami liczył. – Przy Pasie jest zawsze pełno niewykształconych! – zaprotestował jeszcze raz, ale po jego głosie słychać było, że nie robi sobie nadziei.
– Nie przejmuj się! – stwierdził nagle Drugi. – Jeśli potwory zabiją mnie, to twoje szczęście, bo będziesz mógł uciec. Jeśli natomiast zginiesz ty, ja jakoś to przeżyję…
Oczywiście, Grzesiek mocno przesadzał w tej sprawie.– Łowiąc dusze, targałem ludzi z takich miejsc, że naprawdę byłoby żałosne nie doprowadzić tego gościa w jednym kawałku – tłumaczył sobie, dla dodania otuchy.
Prawda była jednak taka, że Drugi przez cały swój pobyt w Martwym Świecie nie musiał prowadzić nikogo przez podobną anomalie pogodową. Droga przez opustoszałe ulice Krańcowa szybko zaczęła przypominać przechadzkę po zamarzniętym piekle. Ciężki, mroźny wiatr przeszywał go do szpiku kości, a szron powoli osiadał na jego płaszczu. Niemniej, to Szakal znalazł się w tej gorszej sytuacji. Nie tylko od zeszłej nocy był on regularnie wychładzany, ale też jego wojskowa bluza z materiału nie dawała mu teraz prawie żadnej ochrony przed zimnem.
W końcu Drugi postanowił, że muszą znaleźć sobie jakieś dodatkowe ubrania, jeśli nie chcą skończyć jako dwa sople lodu po drodze. Bez wahania poprowadził więc Szakala do pierwszego domu mieszkalnego, jaki napotkali podczas wędrówki.
Niestety, stan budynku niewiele różnił się od wcześniej mijanych bloków. Wnętrze było zniszczone, przesiąknięte wilgocią, a powietrze wypełniała woń stęchlizny i zapomnienia. Jakiekolwiek światło dzienne ledwo przedostawało się przez okna pokryte warstwą brudu i szronu. Mimo to Grzesiek pokładał nadzieję w tym, że szabrownicy szukali w takich miejscach głównie jedzenia, a nie ubrań.
W ciemnościach, przepchnął Szakala przez zrujnowane korytarze, omijając rozrzucone wszędzie resztki mebli, aż w końcu dotarli do pomieszczenia, gdzie znajdowały się pozostałości dawnej dużej garderoby. Szafa, której drzwi były częściowo wyłamane, wyglądała na od lat nieotwieraną, ale jej zawartość rozrzucona była po podłodze, jakby ktoś już kiedyś sprawdzał to miejsce.
Mężczyźni pochylili się nad stertą ubrań szukając czegoś, co mogło chociaż trochę osłonić ich przed wiatrem na zewnątrz. Grzesiek szybko naciągnął na siebie parę bluz, czując, że te chociaż brudne, przynajmniej były suche. Szakal też znalazł coś dla siebie, uzupełniając swoje odzienie kilkoma grubymi swetrami. Potem mężczyźni zrobili sobie przerwę, by chociaż trochę się rozgrzać.
Chociaż śnieg już od dłuższego czasu nie padał, to mróz i wiatr były od niego zdecydowanie gorsze. Grzesiek nie miał wątpliwości, że ta anomalia musiała zwiastować zbliżające się połączenie między Krańcowem a Warszawą. W jego głowie rodziło się tylko pytanie, ile tak naprawdę mieli czasu, nim do tego dojdzie?
Mimo że w budynku było o wiele przyjemniej, bo ściany chroniły przed wiatrem, Grzesiek wiedział, że nie mogą pozwolić sobie na zbyt długi postój.– Dobra, koniec przerwy! – zawołał, chociaż na samą myśl o wyjściu, łzy napłynęły mu do oczu. – Idziemy dalej!
Szakal popatrzył na niego podobnie zrozpaczony. – Ok, rozumiem, że śpieszy ci się po nagrodę... – stwierdził zdawkowym tonem, mając chyba ciągle w głowie opis dekapitacji. – Ale nie czujesz, jak tam jest kurwa zimno? Nie gadaj, że jak trochę poczekasz, to coś się stanie! Nie będę uciekał, słowo! Tylko daj się nam obu, kurwa, rozgrzać!
Grzesiek był zbyt zmęczony i rozdrażniony, żeby tłumaczyć się czemu muszą ruszać. Dlatego po prostu bez słowa wyciągnął, nóż i popatrzył na Szakala morderczym spojrzeniem. Ten zrozumiał błyskawicznie aluzje i obaj mężczyźni kontynuowali podróż do Zwrotnicy.
Mimo że mapa Miłosza opisywała ich szlak jako bezpieczny, to pozbawiony ukochanego kalejdoskopu, Drugi nie mógł oprzeć się paranoicznemu wrażeniu, że te opuszczone ulice obserwują ich z ukrycia. Miał wrażenie, że w każdej zrujnowanej budowli czy mrocznym zakamarku kryją się niewykształceni. Przez cały czas, oprócz mrozu, czuł na plecach zimny oddech nieznanych potworów, które mogły czyhać wokół nich, a o istnieniu których nie mógł dowiedzieć się przed czasem. Każdy dźwięk, nawet najcichsze skrzypienie czy szelest, podburzał jego nerwy i sprawiał, że potępiał się jeszcze bardziej za sprzedaż tak cennego reliktu.. – Smakowało ci piwko, co? Dobre było? Szkoda, że jeszcze dupy za nie komuś nie nadstawiłeś!– katował się w myślach.
Szakal natomiast, jak na okolice, do których się zbliżali, wydawał się być dziwnie podekscytowany. Może właśnie uświadomił sobie, że potencjalny atak potworów byłby dla niego szansą na ocalenie życia. Gdyby Grzesiek wmieszał się w walkę z niewykształconym, na pewno nie poczekałby na niego grzecznie schowany w śniegu. Mężczyzna z wyraźną nadzieją spoglądał w okna i drzwi, jakby licząc, że już za chwilę wyskoczy z nich jakiś potwór. Jeszcze większą ekscytację na jego twarzy można było dostrzec, gdy w oddali zaczął przebijać się słup reklamowy "PASA".
Paradoksalnie, na ten widok również Grzesiek odetchnął z ulgą. Od Zwrotnicy dzieliło ich z tego miejsca, co najwyżej dwie godziny drogi. Niestety, przeczuwał, że przy tym zimnie nie ominie ich chociaż jeszcze jeden postój. Mimo dodatkowych warstw ubrań, wciąż przemarzał jak szalony, podobnie jego więzień. – Ja pierdzielę, zapomniałem już, co to znaczy... mróz – rzucił retorycznie, a mężczyzna tylko odburknął mu w odpowiedzi.
Gdy dotarli w końcu pod płot dawnej hurtowni części samochodowych, Szakal zatrzymał się nagle, wyraźnie zaskoczony. Zdenerwowany, Grzesiek obiegł go natychmiast i sam po chwili zastygł. Na drodze w oddali stał na dwóch łapach ogromny Grabarz. Czerwony płaszcz istoty kontrastował z otaczającą go bielą, niczym krew rozlana na czystym bandażu.
Zachowanie potwora było dość niepokojące, ponieważ niewykształceni ci byli zazwyczaj wyjątkowo płochliwi i na sam widok ludzi uciekali przeważnie gdzie pieprz rośnie. Zdziwiony Grzesiek podszedł jeszcze kilka kroków, po czym lepiąc pokraczną śnieżkę, cisnął nią w potwora. O dziwo, ten w ogóle nie zareagował. Stał tylko ciągle w miejscu, wyraźnie im się przyglądając.
– Boże! – wykrzyczał nagle Szakal i osunął się na kolana. –On nie ucieka! To koniec! Więc to już jest koniec... – jęknął z przerażeniem.
Grzesiek obrócił się i spojrzał na niego mocno zaskoczony. Dopiero po chwili przypomniał sobie o pewnym panującym w Krańcowie przesądzie, który mówił, że jeśli Grabarz nie ucieka na twój widok, zwiastuje to twój bliski koniec. – To akurat nie powinno być dla ciebie niespodzianką... – stwierdził ironicznie, po czym ponownie skupił się na potężnej istocie przed nimi.
Potwór raczej nie przyszedł postać sobie w tym miejscu, żeby udowodnić prawdziwość Krańcowskiej Legendy. Grzesiek miał natomiast z tyłu głowy, że odbiegające od normy zachowanie niewykształconych, nigdy nie zwiastowały niczego dobrego. – Dobra nie będziemy ryzykować – stwierdził, obracając się do Szakala. – Okrążymy go alejką…
O dziwo potwór najwidoczniej nie tylko to usłyszał, ale i zrozumiał, bo swoim chwiejnym krokiem zbliżył się do mężczyzn. Grzesiek miał go już brać na cel, ale wtedy Grabarz łypiąc na niego spod kaptura, uniósł swój długi szpon, wyraźnie wskazując na pobliski budynek Ikara. Jego szept rozbrzmiał echem w okolicy, a spośród zazwyczaj niezrozumiałego bełkotu, dało się wyłapać dwa w pełni ludzie słowa: "on czeka".
Po czymś takim Drugi poczuł momentalnie, że skóra cierpnie mu na plecach. Kto lub co czekało wewnątrz tego budynku? Dopiero gdy otrząsnął się z pierwszego szoku, doszła do niego odpowiedź, która była wręcz oczywista. – Zbawiciel... – wyszeptał cicho pod nosem.
Szakal musiał dojść do tego samego wniosku, i pewnie uznać, że sprawiedliwość dosięgnie go szybciej niż się spodziewał. Niemal natychmiast poderwał się z kolan i spróbował salwować ucieczką. Nie szło mu to jednak dobrze, ze względu na spadające buty i gęsty śnieg otaczający okolice.
Grzesiek zignorował potwora i obrócił się natychmiast w jego stronę. – Do cholery jasnej! Nawet nie próbuj! – wykrzyczał, bo Szakal uciekał tak szybko, jak tylko dawał radę. – Strzelam! – zagroził prostując rękę z bronią.
Po chwili dwie kule świsnęły dookoła uciekiniera, rozbryzgując śnieg, ale ten nie zatrzymał się pędząc dalej w stronę PASA.
Grzesiek jęknął i chowając broń do płaszcza, ruszył za Szakalem. Niestety mimo, że akurat jego buty trzymały się nóg wyjątkowo dobrze, to śnieg przeszkadzał mu w biegu równie mocno. Odległość między mężczyznami malała w ślimaczym tempie, gdy nagle tuż obok Drugiego przemknął Grabarz. Potwór poruszał się po śniegu zaskakująco wręcz płynnie. Jego ogromne łapy i szpony działały jak narty, a swoimi ruchami przypominał jakiegoś polującego syberyjskiego drapieżnika. W mgnieniu oka dogonił Szakala i wbił się w niego z impetem.
Ten widok po prostu zmroził Grześka. – Nie! NO KURWA NIE! – przeklął, pewny, że Szakala czeka za chwilę straszliwa śmierć.
Na szczęście szybko okazało się, że potwór miał inne plany. Swoimi potężnymi szponami, zaczął on ciągnąć Szakala w kierunku Ikara. Mężczyzna szarpał się i wierzgał ze wszystkich sił próbując wyrwać z uścisku, ale Grabarz był zbyt duży i potężny, by zrobiło to na nim wrażenie. Bez większych trudności wciągnął go w końcu na podwórze sklepu z częściami.
Grzesiek natychmiast zawrócił za nimi, ale przez to, że ciągle zapadał się w śniegu, został mocno z tyłu. Nim zbliżył się do bramy, Grabarz już znikał wewnątrz budynku, ciągnąc za sobą jego więźnia.
– Cholera! Cholera!!! CHOLERA!!! – wykrzykiwał Grzesiek, starając się ze wszystkich sił, dostać do drzwi.
Nie miał nawet cienia wątpliwości, że Zbawiciel zamierzał osobiście wymierzyć Szakalowi karę. Problem w tym, że Grzesiek zdecydowanie potrzebował go żywego. – Dlaczego ja mam takiego cholernego pecha! Dlaczego musiał go znaleźć właśnie teraz?! Do cholery co robił do tej pory…– Skronie pulsowały mu z nerwów, a w głowie toczyła się masa chaotycznych koncepcji, jak przekonać samozwańczego obrońcę sprawiedliwości, by oszczędził mężczyznę. –Może jeśli wspomnę, że Oli zależy na jego życiu? Ma przecież do niej słabość…
Po wydłużającej się w nieskończoność drodze przez plac, Grzesiek wpadł w końcu do środka Ikara. Wnętrze natychmiast przywitało go przytłaczającą ciemnością, bo jedynym źródłem światła były zniszczone jarzeniówki, spowijające wszystko mdłą zielono–niebieską barwą. Wyglądało na to, że Zbawiciel zadbał o odpowiednią oprawę, przywracają przy użyciu błędów zasilanie budynku.
Zdenerwowany, Drugi przebiegł obok strefy dla klientów i skierował się w głąb magazynu, starając się odnaleźć drogę w otaczającym go półmroku. Błyskawicznie przemykał przez kolejne korytarze, aż dotarł do głównego magazynu. Tam w jednym z rogów pomieszczenia Grabarz trzymał Szakala w krzyżowym uścisku. Ostrym szponem przyciskał jego szyję, jakby czekał tylko na rozkaz, by poderżnąć mu gardło.Mężczyzna nie próbował już nawet drgnąć, bo w tej sytuacji każdy nawet najdrobniejszy ruch, mógł się okazać dla niego fatalny w skutkach.
Grzesiek rozejrzał się szukając sprawcy tego stanu i w tym momencie, zgodnie z oczekiwaniem z mrocznego holu wyłonił się Zbawiciel.– Czekałem na ciebie... – powiedział śmiertelnie wręcz poważnym głosem.
– Na mnie? – przerwał mu zdziwiony Drugi. – Myślałem, że raczej... – tu wskazał palcem na Szakala, chcąc zasugerować, że to on był tutaj znacznie większym „złolem”.
Zbawiciel pokręcił głową i powoli okrążył Grześka, bacznie go przy tym obserwując.–Nie, zdecydowanie czekałem na ciebie Drugi.– oznajmił niespodziewanie. – Dowiedziałem się, że zamierzasz dołączyć do Zwrotnicy, a z tego co widzę, misja, której się podjąłeś by to osiągnąć,zbliża się powoli do końca... – stwierdził tonem z którego właściwie nie dało się wyczytać, co uważa na ten temat.
– Słyszałeś? – spytał zdziwiony Grzesiek. – Skąd? Przecież o tym wiedzieli tylko... – tu przerwał nagle, uświadamiając sobie najbardziej oczywistą możliwość.– Jezz ci powiedziała! – zawołał z jakiegoś powodu dziwnie tym wzburzony. –Więc nie tylko szpieguje dla Oli, ale również dla ciebie. Ona jest tym całym „apostołem”, czy jak nazywasz swoich ludzi?
Zbawiciel popatrzył na niego wyraźnie zaskoczony. – Nie, Jezz nie jest jednym z moich apostołów. Ale w jednym się nie mylisz.Dowiedziałem się o tym dzięki niej – wyjaśnił pokrętnie, co tylko jeszcze bardziej zainteresowało Grześka.– W Zwrotnicy istnieje pewne miejsce, gdzie ludzie przychodzą, prosić o moją łaskę, a ja staram się wysłuchać, kiedy tylko jest to możliwe. Jakiś czas temu,Jezz, zaniepokojona brakiem wieści, pomodliła się o pomoc dla ciebie.
–Jezz poprosiła o pomoc dla mnie?– pomyślał zdumiony, znowu czując, że dziewczyna ponownie budzi w nim wyjątkowo niejednoznaczne emocje. – Ale zaraz jak to pomodliła? – spytał, bo nie do końca mu się to wszystko składało. –Przecież ty nie jesteś…
– Doskonale wiem, kim nie jestem! – przerwał mu wściekle Zbawiciel, sprawiając, że Drugi momentalnie ugryzł się w język.
–Cholera jasna, Grzesiek! Pamiętaj z kim rozmawiasz…– skarcił się w myślach, przypominają sobie Edytę rozwieszoną na plecach Grabarza.
Na szczęście Zbawiciel szybko się uspokoił i dodał już normalnym głosem– Mitologizacja mojej osoby jest natomiast ważna dla zapewnienia bezpieczeństwa w Krańcowie – wyjaśnił wyjątkowo rzeczowo. – Głównie dlatego, że tak jak sam chciałeś zauważyć, prawdziwym bogiem nie jestem. Nie mogę być wszędzie i nie mogę widzieć wszystkiego. Jednak jeśli ludzie będą wierzyć, że mogę to, ci, którzy knują coś złego, przestaną z obawy przed karą.
– Rozumiem... – odpowiedział Drugi, a potem poczuł prawdziwy niepokój w związku z całą tą sytuacją. Zbawicielowi nie chodziło o Szakala, ale o niego. I to ewidentnie było związane z jego planami dołączenia do Zwrotnicy. Czyżby za chwilę miał usłyszeć, że jest niegodny bycia jej obywatelem? Może znajomość z Pierwszym ocaliła mu wcześniej życie, ale dla Zbawiciela był po prostu zbyt niejednoznaczną personom, by gościć na stałe w miejscu, które ten objął swoją opieką? Serce w jego klatce piersiowej zaczęło szybciej bić, a dłonie pokryły się potem. – Zastanawia mnie tylko jedno – spytał, nie mogąc dłużej wytrzymać w oczekiwaniu na najgorsze. – Dlaczego chciałeś się ze mną spotkać? Może się mylę, ale naprawdę próbowałem nie sprawiać problemów w Krańcowie. Nie bardzo ci leży, że kręcę się wokół Zwrotnicy?
Zbawiciel przeszył go natychmiast spojrzeniem, jakby chciał przeniknąć do jego duszy. – Wręcz przeciwnie... – powiedział powoli. – Zależy mi na tym, żebyś do Zwrotnicy dotarł bezpiecznie i został w niej na stałe.
Ta odpowiedź wywołała w Drugim głęboki szok. Jego zdziwienie było tak wielkie, że na moment zaniemówił, a oczami pobłądził odruchowo w stronę spętanego Szakala. Potem nie był jeszcze przez dłuższą chwilę pewien, czy dobrze to wszystko zrozumiał. – Naprawdę? – dopytał z niedowierzaniem. – Przecież byłeś w mojej głowie! Widziałeś… rzeczy...
Już po chwili Grzesiek pożałował swoich słów, bo Zbawiciel ponownie przerwał mu z furią. – Widziałem i nie powiedziałem, że jesteś dobrym człowiekiem! – zawołał i zaczął nagle krążyć po pomieszczeniu,jakby zmienił się we wściekłe zwierzę, uwięzione w klatce. –Do tego nawet gdy postępujesz dobrze, często robisz to ze złych pobudek…– dodał bardziej do siebie, niż do Drugiego.
Grzesiek postanowił tego nie komentować, żeby nie pogarszać swojej sytuacji. Wielu Weteranów w Krańcowie uważało Zbawiciela za człowieka obłąkanego i nie dziwił się temu wcale. Obserwując go ledwie przez chwilę, widział, że brakuje mu nie jednej klepki. Rozmawiając z kimś takim, nigdy nie było wiadomo czy się go czasem czymś nie sprowokuje.
Zbawiciel krążył jeszcze przez chwilę, łypiąc na niego groźnie, ale w końcu opanował nerwy albo znudził się czekaniem na to, aż Grzesiek coś powie. – Nie mogę za to zignorować faktu, że jesteś osobą, która prawdopodobnie posiada największą wiedzę o Martwym Świecie w całym Krańcowie – stwierdził chłodno. – Oprócz twojego powiązania z Pierwszym, był to główny powód dla którego zachowałem cię przy życiu…
Grzesiek zmarszczył czoło, dziwiąc się sobie, że sam nie wpadł na te oczywistą odpowiedź. Czego mógł się przecież spodziewać? Jaki mógł być inny powód? Przecież nie był żadnym „złotym dzieckiem” ani tym bardziej „wybrańcem”. Nie mniej już po chwili otrzymał, propozycje, która pasowała właśnie wybrańcowi.
–Dlatego zapomnę o tym, kim byłeś i pozwolę ci dołączyć do Zwrotnicy.– wypowiedział Zbawiciel ponurym głosem, sprowadzając tym Grześka z powrotem na ziemie. – Wejdziesz też w grupę osób znajdujących się pod moją opieką...– Po tych słowach mężczyzna zamilkł i złapał się za skronie, jakby zaczęła go boleć głowa.
Drugi, słuchając go, przewidywał, że za wszystko, co zostało mu zaproponowane, będzie musiał zapłacić jakąś cenę i zdecydowanie chciał ją poznać jak najszybciej. – A w zamian? – wtrącił, chociaż jeszcze przed chwilą obiecał sobie, że nie będzie już o nic pytał.
W tym momencie Zbawiciel popatrzył na Szakala, a ten chwycił się za uszy i otworzył usta jakby chciał krzyknąć. Z jego gardła nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Najpewniej został on w tym momencie odcięty od zmysłów, żeby nie przysłuchiwał się dłużej rozmowie. Po czymś takim Grzesiek przeczuwał, że cena będzie ogromna i nie mylił się.
– Zostaniesz moim apostołem… – nakazał Zbawiciel.
Drugi po raz kolejny poczuł, że niczego już nie rozumie.– Ja?! – zawołał zaskoczony. – Przecież... Czemu ja?
Ze wszystkich osób, które istniały w Krańcowie, musiał znajdować się teraz gdzieś w czołówce tych, którzy najmniej pasowaliby do tej grupy. Po tym, czym zajmował się w Nowym Dworze, proponowanie mu miejsca wśród apostołów, było jak zaproponowanie Olbrzymowi Maciejewskiemu żeby dołączył do jakiegoś Trio Weteranów.
Sam Zbawiciel miał najwyraźniej trudność z wyjaśnieniem tej decyzji, ponieważ po pytaniu Grześka ponownie złapał się za głowę i wydawał się walczyć z silnym bólem. Zajęło mu naprawdę długo nim w końcu udzielił odpowiedzi. – Przez to, co planowane jest dla ciebie w Zwrotnicy, będziesz blisko Oli. Będziesz mógł mi relacjonować i doglądać moich bliskich oraz miejsce, które ochraniam, gdy sam nie będę mógł tego robić... – wyjaśnił tak szybko, jakby nagle zaczęło mu się bardzo śpieszyć. – Ponadto, nikt inny nie będzie w stanie lepiej przygotować tego miejsca na połączenie się z Warszawą niż ty…
W głowie Drugiego pojawiły się liczne wątpliwości, ale nie był to najgorszy scenariusz, jakiego się spodziewał. Najważniejsze, że nie musiał rezygnować z dołączenia do Zwrotnicy, a jako jej członek i tak czułby się zobowiązany dbać o bezpieczeństwo tego miejsca. Była natomiast jedna kwestia, która nie dawała mu spokoju i o którą musiał spytać przed przyjęciem tej propozycji.
– Czegoś tu nie rozumiem – stwierdził, starając się by jego głos brzmiał tak pokornie, jak było to tylko możliwe. – Czemu nie wrócisz po prostu na Zatorze? Nie spotkasz się z Oli i Mikem? Oboje są Twoimi przyjaciółmi. Po co masz sprawować nad nimi opiekę przeze mnie, jeśli mógłbyś robić to sam?
Przez chwilę zapanowała cisza, podczas której Drugi obserwował uważnie reakcję Zbawiciela. Jego spojrzenie mocno go zaniepokoiło. W oczach mężczyzny praktycznie zatańczył obłęd. – Spotkać się z Oli? – spytał psychopatycznym i przerażającym głosem. – Po tym, jak nie mogłem jej pomóc? – dopytywał, łapiąc się za głowę.
Nagle stało się coś naprawdę przerażającego. Ciało Zbawiciela poderwało się bezwładnie w górę, jakby było ogromną lalką unoszoną na sznurkach. Jego usta otworzyły się, a zewsząd wydobył się grzmiący niczym nadchodząca burza głos. – WCIĄŻ TU JESTEM!.
Grzesiek poczuł się momentalnie przytłoczony ogromną mocą, która wypełniła magazyn. Serce biło mu jak oszalałe, a strach paraliżował każdą myśl. Jego wzrok mimowolnie pobłądził po przewracających się półkach, gdzie części samochodowe spadały na ziemię z hukiem, zapełniając przestrzeń trzaskiem metalu. Cała konstrukcja budynku zdawała się trząść i falować, a powietrze naelektryzowało się jak po burzy.
– Proszę! – odezwał się nagle głos, wydobywający się z unoszącego w powietrzu ciała. – Ty jesteś tym gościem, którego Dziki chciał osadzić w Zwrotnicy? Jego niedoczekanie…
Po tych słowach, Grabarz, wypuścił Szakala z uścisku i ruszył wprost na Drugiego. Bestia wzięła ogromny zamach swoją łapą, a mężczyzna odruchowo zasłonił się płaszczem. Pazury potwora przeszły po jego plecach, z taką siłą, że mimo noszonego reliktu i tak był w stanie odczuć to uderzenie.
Nie czekając, aż niewykształcony zbierze się do kolejnego ataku, Grzesiek pomknął między trzęsącymi się regałami magazynowymi, z których wciąż spadały kolejne pudełka i części. Mrok dodawał całej sytuacji jeszcze więcej grozy, a odgłosy upadających przedmiotów przypominały dźwięki z samego piekła.
Nagle kolejne uderzenie trafiło Drugiego w plecy. Chociaż płaszcz pochłonął większość siły ciosu, nie był w stanie utrzymać równowagi i upadł na ziemię, przewracając wściekle puste pudełka. Oszołomiony wypuścił broń i ochronił głowę, czując, jak potwór próbuje zmiażdżyć mu plecy. Mimo że relikt wciąż bronił go przed uderzeniami, wystarczyło jedno przypadkowe trafienie w odsłoniętą część szyi, aby wszystko się skończyło.
Przerażony Drugi próbował wymyślić cokolwiek, ale ciągłe ataki nie pozwalały mu się skoncentrować. Jego umysł był w chaosie, a każdy kolejny haust powietrza wydawał się być gorzki jak żółć. Serce waliło mu jak młot, a krew szumiała w uszach, zagłuszając wszystkie dźwięki poza bestialskimi rykami Grabarza. Przemęczony i sparaliżowany strachem, czuł, że jest bezsilny wobec śmierci, która chce go pochłonąć. Był świadkiem wielu okropieństw, ale to przewyższało jego najgorsze koszmary. Zrozumiał, że może nie przeżyć tego dnia, i to uczucie było najbardziej przerażające z wszystkiego, z czym się kiedykolwiek zetknął. – JA PIERDOLĘ! KURWA DLACZEGO?! DLACZEGO!?– zawołał, nie przekrzykując nawet odgłosów wydawanych przez potwora.
Myśli Grześka rozpadały się na strzępy, czuł, jak jego siły opadają, a w raz z nimi wola walki. Ogarniała go głęboka bezsilność, która prosiła już tylko o szybki koniec, ale ten wciąż nie nastawał. Płaszcz znosił kolejne i kolejne uderzenia, a sfrustrowany potwór zamiast zaatakować w inny sposób kontynuował te bezsensowne katusze. – NIECH TO SIĘ W KOŃCU SKOŃCZY!!! – ryknął Grzesiek ostatkiem sił.
I nagle to się skończyło. Choć zupełnie inaczej, niż by się wydawało. Ciało Zbawiciela runęło niespodziewanie na ziemię, jakby siła grawitacji przypomniała sobie, że powinna je ściągać. Grabarz natychmiast przestał atakować i spłoszony odskoczył od Grześka. Ten poczuł, jak adrenalinowa fala przepływa przez jego ciało, ożywiając go na nowo. Wyczuwając szansę, podniósł się z wyciągniętą bronią i odwrócił w kierunku potwora. Grabarz skulił się natychmiast, jak jakiś bezbronny kociak, zapędzony w róg pokoju. Zszokowany Drugi próbował zrozumieć co się właśnie stało i wtedy usłyszał jęk Zbawiciela. Mężczyzna leżał na ziemi, spoglądając na niego wzrokiem pełnym bólu.
Grzesiek nie był w stanie zareagować przez dłuższą chwilę. Z bronią wciąż wymierzoną w stronę Grabarza, był jak posąg w którym ktoś zamknął młot pneumatyczny, bo z taką siłą waliło jego serce. Dopiero gdy nerwy zaczęły odpuszczać, przełknął ślinę i zawołał skrzekliwym głosem. – Dwie jaźnie! Ty masz cholerne, dwie jaźnie!
Zbawiciel w tym czasie podniósł się na drżących nogach i skierował wymowne spojrzenie w stronę Grabarza. Bestia niemal natychmiast popędziła za Szakalem, który wykorzystując zamieszanie zbiegł z budynku.– Nie przejmuj, się…– stwierdził, spoglądając na Drugiego. – Nie ucieknie mu daleko…
Dla Grześka ucieczka Szakala była w tym momencie najmniej interesującym problemem. Ze spadającymi z nóg butami, pozostawiającymi ślady na śniegu, miał niewielkie szanse na ukrycie się. – Nie to mnie teraz martwi – przyznał więc szczerze. – Co to właściwie było? Jak do tego doszło?
Zbawiciel ironicznie uśmiechnął się pod nosem. – To cena, jaką płacę za swoją potęgę. Ciągła walka o kontrolę nad tym ciałem. Oli, Mike, wszyscy ludzie, których zawiodłem i którzy cierpieli przez moje działania, stanowią moją ogromną słabość. Ta słabość powoduje, że tracę kontrolę. Nie mogę nawet myśleć o nich by nie stracić panowania, nie mówiąc już o zbliżeniu się...
Grzesiek, słysząc te słowa, zaczął stopniowo układać w swojej głowie całą historię. Z opowieści Mike'a wiedział, że trio Dziki, Pierwszy i Daniel stanęło w trakcie wojny do walki ze Smutnym, który jako oderwany od ciała dążył do roli władcy Krańcowa. Nie znał szczegółów, ale dowiedział się, że po tym starciu Dziki wrócił odmieniony, zdobywając niepojętą moc. Teraz domyślał się, skąd ta moc się wzięła. – To Smutny, prawda? Ten gość, z którym współistniejesz w swojej głowie? – Zbawiciel skinął na potwierdzenie, ale dla Drugiego to było dopiero początkiem zagadki. – Ale jak? Jakim cudem? Nawet jeśli był potężny, nie powinien móc tak po prostu osiedlić się w twoim ciele! Szczególnie, że sam masz obudzoną Pierwotną Wolę!
– Pozwoliłem mu na to – wyjawił niespodziewanie Zbawiciel, a Grzesiek poczuł jak szczęka samoistnie mu opada.
Przypadki obsadzenia jaźni za zgodą człowieka, nie wystąpiły nawet w Nowym Dworze. Drugi znał jedynie opowieści, gdy nieświadomie użyto animażera na osobach posiadających Pierwotną Wolę, co wiązało się z bardzo destruktywnymi konsekwencjami, dla nowo ściąganej jaźni. – Po co? Dlaczego? – dopytywał dalej, bo nie mógł znaleźć żadnego logicznego powodu dla takiej decyzji.
– Myślę, że to akurat zrozumiesz. – odpowiedział Zbawiciel – Pamiętasz, jak bezsilny czułeś się, gdy chcieliście porzucić Szóstego? Kiedy Pierwszy zdecydował się poświęcić, abyście mogli go zabrać? Jak bardzo byłeś wtedy zły na siebie, ponieważ brakowało ci odwagi, pomysłów i siły, aby cokolwiek zmienić? Ja również wiele razy tak się czułem i postanowiłem, że nigdy więcej nie będę w takiej sytuacji. Dlatego go przyjąłem! Dzięki temu zyskałem niewyobrażalną wiedzę i moc. Siłę sprawczą, aby dokonać w tym świecie zmian, aby moi bliscy zostali bezpieczni.
– Skąd ty? Wyczytałeś to w mojej głowie? No tak, oczywiście, że wyczytałeś…– odpowiedział sam sobie Grzesiek. – No, ale teraz przynajmniej rozumiem do czego jestem ci potrzebny. Jeżeli nie możesz nawet zbliżyć się do… – w tym momencie ugryzł się w język, bo chciał już wypowiedzieć imię Oli, a uznał to za zły pomysł. – Zwrotnicy… Jeśli nie możesz nawet podejść do Zwrotnicy, to ciężko ci dobrze się nią zająć.
Zbawiciel skinął głową i podszedł do pobliskiego biurka. Tam podniósł leżące na ziemi krzesło i odetchnął ciężko, po czym osunął się na nie wyraźnie zmęczony. – Przyjmujesz moją propozycje? – spytał patrząc się w ziemię.
– Nasze interesy nie są w żadnym względzie sprzeczne i wbrew temu co o mnie myślisz, naprawdę chcę się zmienić. Chcę w końcu zacząć robić coś dobrego, dlatego mogę działać jako twój „agent” – stwierdził w końcu Drugi. – Tylko jak rozumiem, nie będę pewnie mógł nikomu o tym powiedzieć…
– To jeden z warunków. – podkreślił Zbawiciel. – Musi to pozostać tajemnicą, nawet dla moich bliskich.
– Twoja wola… – odparł Grzesiek, czując, że i tak nie warto o to pytać. –Co jeszcze miałbym robić?
–Nic oprócz tego o czym już mówiłem. Służ Zwrotnicy swoją wiedzą i broń jej, a jeśli będę miał dla ciebie jakieś dodatkowe zadania do wypełnienia, znajdą cię moi posłańcy. – odparł Zbawiciel.
Uspokajając się w końcu na tyle, na ile można było się uspokoić po spojrzeniu śmierci w oczy, Grzesiek uznał, że warunki jakie musiał spełnić mogły być zdecydowanie gorsze. Skoro Zatorze i tak było pod opieką Zbawiciela, zdecydowanie lepiej było mieć jego aprobatę, jeśli zamierzał się tam osiedlić. – No dobrze, to nie chcę już nadużywać twoich sił. Pójdę pomóc twojemu pupilkowi w znalezieniu Szakala, a potem idę prosto do Zwrotnicy.
Zbawiciel zmarszczył czoło – Zanim odejdziesz, jeszcze dwie sprawy. – oznajmił niespodziewanie. –Przewiduje, że Krańcowo połączy się z Warszawą w ciągu pięćdziesięciu dni. Do tego czasu zrób wszystko by przygotować je na najgorsze.– „ok”potwierdził Grzesiek, a mężczyzna kontynuował. – Druga sprawa, która jest właściwie nagrodą dla ciebie. – mówiąc to pogrzebał przez chwilę w kieszeni, aż w końcu wyciągnął z niej zegarek. – Za cztery dni, bądź przy starej odnodze kolejowej, która biegnie od magazynów w pobliżu Świetlistej Polany. Czekaj tam, aż na tym zegarku wybije godzina 17:22.
– Czemu? – spytał zaskoczony Grzesiek, biorąc zegarek i zakładając go sobie na rękę. – Co się wtedy stanie?
– Zobaczysz. – odparł tajemniczo Zbawiciel, a przez chwilę jego spojrzenie zrobiło się nieobecne. – Mój towarzysz pochwycił Szakala i prowadzi go z powrotem. – stwierdził nagle. – Możesz iść śmiało wprost do Zwrotnicy. Oczyszczę wam całą drogę, tak by nic nie zakłóciło waszej podróży.
Grzesiek skinął w podzięce głową i miał już właściwie wychodzić, ale zatrzymała go jeszcze jedna sprawa, która przyszła mu na myśl dopiero w tym momencie. Jeszcze przed chwilą pewnie nie odważyłby się poruszyć tego tematu, ale teraz skoro był apostołem, czuł, że posiada pewne prawa. – Dobra, jestem z natury cholernie ciekawski, a ty jako jedyny możesz mi odpowiedzieć na to pytanie. Czemu on właściwie ją zabił? Myślisz, że mógłbyś przeczesać mu łeb zanim pójdziemy?
– On jej nie zabił! – odparł niespodziewanie Zbawiciel. – Ja to zrobiłem…
Grzesiek zamarł. Tyle dziwnych rzeczy wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku minut, że był już pewien iż nic więcej go nie zaskoczy, przynajmniej na ten moment. Teraz jednak znowu usłyszał coś szokującego i to wymagającego natychmiastowych wyjaśnień. Niestety Zbawiciel, nie kontynuował i wpatrywał się jedynie pusto w ziemie. – Nie, nie, nie, nie…– wypalił Drugi, podchodząc z powrotem do mężczyzny. – Z całym szacunkiem do twojej pozycji i zawartej między nami umowy. Nie wolno powiedzieć czegoś takiego, a potem nic nie wyjaśnić. To jest niezgodne z wszelkimi panującymi na świecie zasadami.
Zbawiciel popatrzył na Grześka zdziwiony. – Nie ufasz mojej ocenie? Ta dziewczyna zagrażała Oli, dlatego musiała zginąć…
– Zagrażała Oli? – dopytał Grzesiek, a Zbawiciel wyprostował się spoglądając na niego surowo.
– Wykorzystując swoją popularność wśród Weteranów, Madi chciała wywrzeć naciski na społeczności Zwrotnicy, by zmusili Oli do ustąpienia i zająć jej miejsce. Dlatego musiała zginąć…
– Zaraz…– wtrącił Grzesiek. – Czegoś tu nie rozumiem? A Szakal?
–Był kochankiem Madi, wspierał ją w całym przedsięwzięciu.–
W tym momencie do Grześka dotarło, że jego jeniec przez cały czas mówił prawdę. Prowadził na „tory” niewinną osobę. – Nie, czekaj! Czy w takim układzie, nie powinniśmy go…No nie wiem? Ocalić od śmierci? No dobra, ok spiskował itd…Czy to jednak nie zasługuje na trochę, nie wiem…Lżejszy wymiar kary?
Zbawiciel popatrzył na Grześka wyraźnie zirytowany. – Utopiłbym całe Krańcowo we krwi, żeby ludzie na których mi zależy byli bezpieczni. – stwierdził chłodno. – Ludzie do których właśnie zacząłeś się zaliczać. Ale może popełniłem błąd, skoro kwestionujesz moją decyzję? Uznajmy więc to za dodatkowy test twojego posłuszeństwa. Masz doprowadzić Szakala do Zwrotnicy i dopilnować żeby zginął…
Drugiemu po tym stwierdzeniu odebrało głos. Maska Zbawiciela szalonego i porywczego, ale jednak sprawiedliwego, ostatecznie opadła. Dziki, bo Grzesiek uznał, że mężczyzna nie jest godny miana, które sobie nadał (i to mimo swojego ambiwalentnego stosunku do religii), okazał się typem, jakich spotykał wielu w całym Martwym Świecie. Potężnym użytkownikiem woli, który stawiał dobro wybranych ponad całą resztę. Usprawiedliwiającym nawet największe okrucieństwo "wyższymi" celami. Daniel, Smutny, Dziki, Nieśmiertelny i jeszcze wielu innych, wszyscy tacy sami. –Niezależnie gdzie pójdę, cały świat jest tak samo sparszywiały...–pomyślał, ale postarał się, żeby te rozterki nie były po nim widoczne. Bądź co bądź, nie byłoby większej głupoty niż po tym wszystkim zrobić sobie wroga z tak zwanego zbawiciela Krańcowa. – Czy sam nie jestem kłamcą i hipokrytą? Wśród takich ludzi powinienem się czuć jak w domu…
***
Opieka Zbawiciela, nie licząc moralnych wątpliwości, miała wiele zalet, co do których Grzesiek nie mógł mieć zastrzeżeń. Całą drogę do Zwrotnicy pokonał błyskawicznie, krocząc dumnie jak paw środkiem ulicy, ze świadomością, że otaczające go potwory staną w razie czego, aby go ochronić.
Szakal, świadomy obecności Zbawiciela w pobliżu, ostatecznie się poddał. Nie tylko w sensie kolejnych prób ucieczki. Jego oczy stały się puste, krok sztywny, jakby całe życie opuściło go, nim jeszcze na dobre się skończyło. Mężczyzna nie zareagował nawet na widok Zwrotnicy. Nie wypowiedział ani słowa, gdy Grzesiek prowadził go przez kładkę. Nie wołał o pomoc do Weteranów, którzy ze zdziwieniem obserwowali tę sytuację. Po prostu nic.
Gdy Grzesiek dotarł z więźniem do biura meldunkowego, zaczęła się wrzawa. Jeden ze strażników, który był wtajemniczony w sprawę Mady, dostrzegając mordercę, popędził do stróżówki i wrócił z całą bandą milicjantów. W rezultacie Drugi musiał wyjaśnić, że nie jest żadnym kumplem Szakala, a sprowadził go na polecenie Oli. Oczywiście "utajnienie" jego misji wprowadziło trochę zamieszania, ale w końcu sama władczyni Zwrotnicy pojawiła się osobiście, aby potwierdzić jego słowa.
Po wszystkim Drugi dostał od dziewczyny na poczet swojej nagrody; talon na skorzystanie z łaźni, kredyt w sklepie by mógł kupić nowe ubranie i buty, z góry opłaconą kolacje w jednej z restauracji oraz zaproszenie na wieczorny proces Szakala.
W tym momencie Grzesiek poczuł się już naprawdę jakby wrócił do Nowego Dworu. Wyrzuty sumienia za oddanie życia niewinnej osoby, tłumić musiał przez przyjemności na, które nie wielu w tym świecie mogło sobie pozwolić.
Na początek udał się do sklepu, gdzie kupił sobie cały komplet nowych czarnych ubrań, a właścicielowi kazał spalić cuchnące bluzy. Potem wziął długą kąpiel w prowizorycznej łaźni, która jednak spełniała swoją funkcję wyjątkowo dobrze. Na koniec nasycił brzuch w knajpie "Torowej", delektując się kurczakiem w panierce z ryżem w gulaszowym sosie. Dopiero po tych wszystkich przyjemnościach udał się do Domu Chleba. Oczywiście na to akurat nie miał specjalnej ochoty, ale podejrzewał, że Oli będzie chciała skorzystać z okazji, żeby przedstawić go jako nowego mieszkańca.
Proces Szakala był w zasadzie symboliczny, zwłaszcza że mężczyzna nawet nie próbował się bronić. Prawdopodobnie uznał, że i tak stanie się kozłem ofiarnym, niezależnie od tego, co by powiedział. Cały sąd trwał zaledwie kilka minut, podczas których Błazen przedstawił wyniki swojego dochodzenia, a akt oskarżenia opierał się głównie na fakcie, że Szakal jako ostatni widział Madi żywą, zaś po jej śmierci pośpiesznie opuścił Zwrotnicę.
Grzesiek nie pomylił się co do intencji Oli. Po ogłoszeniu winy Szakala, dziewczyna przedstawiła go jako "sprawiedliwego", który doprowadził zbrodniarza pod sąd, a w ramach nagrody ofiarowała mu miejsce w Zwrotnicy. Społeczność Zatorza przyjęła to w bardzo mieszany sposób, ale to i tak był pikuś w porównaniu z nienawistną wręcz reakcją Weteranów. Grzesiek podejrzewał, że właśnie narobił sobie całkiem sporo nowych wrogów i to z kilku różnych powodów. Część zebranych musiała oczywiście potępiać go przez czystą solidarność z Szakalem, ale gro pewnie zazdrościło mu stałego miejsca w Zwrotnicy, które dostał jako pierwszy w historii.
Po szybkiej rozprawie, Szakala zabrano spod Domu Chleba i w otoczeniu milicji oraz gapiów poprowadzono na skraj Zwrotnicy. Tam, tuż przed głównym zakrętem torowiska, znajdowało się miejsce, które dla wielu było ostatnim, jakie mieli okazję zobaczyć w swoim życiu (a widok ten nie był sam w sobie niczym szczególnym). Kawałek deski poprowadzony był ślepo w głąb torowiska, bez żadnych dodatkowych zabezpieczeń albo choćby informacji określającej jego przeznaczenie. Gdyby nie zwęglone ciała, które wciąż jeszcze przebijały się spod śniegu, można by po prostu przypuszczać, że jakiś nieudolny konstruktor próbował sobie przygotować dzikie przejście na drugą stronę.
Pomimo wiatru i siarczystego wręcz mrozu, miejsce wypełniło się ludźmi. Na egzekucję Szakala zebrali się zarówno mieszkańcy, jak i Weterani. Ze znajomych twarzy Grzesiek zobaczył Mike i jego ekipę, ale stali oni po drugiej stronie tłumu, a przy tylu Weteranach łypiących na niego złowieszczo, wolał teraz trzymać się blisko Oli i milicji.
Atmosfera była zresztą wyjątkowo napięta, a nastroje wśród zebranych zdecydowanie mieszane.
Spora część obywateli Zwrotnicy wyraźnie nie mogła się doczekać wykonania wyroku, wykrzykując w kierunku skazanego liczne obelżywe słowa. Wśród najbardziej krwiożerczych przodowały młode dziewczyny, najpewniej dawne koleżanki i znajome Mady. Oprócz oczywistego pragnienia zemsty, chciały również przekazać goszczącym w Zwrotnicy jednoznaczne przesłanie: "Za podniesienie ręki na którąkolwiek z nas, kara będzie nieunikniona."
Nieliczni mieszkańcy Zwrotnicy wyrażali cichą dezaprobatę, szepcząc, że średniowiecze minęło i można było załatwić tę sprawę inaczej. Weterani, którzy pofatygowali się na wykonanie wyroku, przyjęli całą sytuację z kamiennymi twarzami. Większość z nich znała pewnie Szakala, niektórzy nawet mogli z nim mieć dość bliskie relacje. Wielu prawdopodobnie uważało, że mężczyzna jest niewinny, a jeśli już akceptowali, że mógł być zamieszany w śmierć Madi, to znajdowali mnóstwo okoliczności usprawiedliwiających go. Nikt jednak nikt nie ośmielił się protestować głośno w obecności Oli i jej strażników w postaci Błazna oraz milicji. Ryzyko otrzymania zakazu wstępu do Zwrotnicy było po prostu zbyt duże dla każdego z nich.
Gdy Oli i jej świta zajęli już swoje miejsca, Szakala wprowadzono na kładkę. Gromada strażników, posługując się długimi kijami, popchnęła go w jej głąb, a następnie władczyni Zwrotnicy jeszcze raz odczytała wyrok. – Arturze Biernacki, znany w Krańcowie jako Szakal. Zostałeś oskarżony i uznany winnym morderstwa mieszkanki Zwrotnicy, którą wszyscy znaliśmy jako Madi. Za te zbrodnie sąd, pod moim przewodnictwem, skazuje cię na śmierć poprzez wrzucenie na tory. Niech ten przykład jednoznacznie potwierdzi, że po przekroczeniu torowiska kończy się anarchia, a zaczynają rządy prawa i porządku, gdzie każde przestępstwo zostanie osądzone i surowo ukarane. – po tych słowach dziewczyna wzięła głęboki oddech, a potem spoglądając na skazanego, bez cienia emocji na twarzy, spytała. – Czy przed śmiercią, chcesz jeszcze coś powiedzieć?
Szakal przyjął wszystko z taką dumą, jak tylko było to możliwe. Pomimo drżenia rąk i przerażenia w oczach, wyprostował się i zawołał – WASZA SPRAWIEDLIWOŚĆ TO FIKCJA, A WASZ ZBAWICIEL TO KŁAMCA! NIE ZABIŁEM MADY, A ZWROTNICA NALEŻY SIĘ WSZYSTKIM!
W tym momencie Oli skinęła głową, a strażnicy pchnęli Szakala kijami. Mężczyzna przez chwilę walczył o utrzymanie równowagi, ale kładka była za wąska, aby mógł to robić zbyt długo. Wreszcie jego noga zsunęła się na kamienie, a potężny i głuchy huk rozbrzmiał w okolicy. Ciało mężczyzny, zajęło się ogniem i runęło sztywne na torowisko, gdzie przez chwilę skwierczało, zanim przemieniło się w kolejną czarną mumie, na tle śniegu.
Po tym krótkim, ale wyjątkowo makabrycznym przedstawieniu, zgromadzeni rozchodzili się wyjątkowo powoli. Część mieszkańców Zwrotnicy wpatrywała się w ciało z taką nienawiścią, jakby liczyła, że Szakal powstanie z martwych i będą mogli go zabić jeszcze raz. Gdy Oli i milicjanci zniknęli, niektórzy Weterani zaczęli zbliżać się do kładki i symbolicznie oddawać Szakalowi ostatnie honory. Grzesiek pozostał na miejscu praktycznie do końca, czując, że ta śmierć wstrząsnęła nim jak żadna, którą widział w ostatnim czasie. Było to dla niego coś niezrozumiałego, bo przecież od dawna zakwalifikował się sam jako kogoś "złego". Dlaczego więc tak to przeżywał? Tylko dlatego, że Szakal był niewinny? Przecież ludzie, których sprowadzał do Nowego Dworu, nie byli wyłącznie bandytami i zbrodniarzami... To samo próbował też wytłumaczyć swojemu sumieniu, które zaczęło go bombardować z taką siłą, jakiej od dawna nie czuł. –Cholera, porywałem ludzi dla Nowego Dworu, żeby zarobić na życie. Czym właściwie ta sytuacja różni się od tamtej?
–Może tym, że wróciłeś tutaj, żeby wszystko zmienić?– spytały jego myśli głosem Pierwszego.
–Tak naprawdę wróciłem tu dla ciebie! Zmiana miała być symbolicznym dodatkiem. Zresztą co za różnica? Facet i tak był trupem. Jeśli nie ja, to w końcu Mike albo któryś z jego kumpli by go zabili.
–Tylko że wtedy nie byłbyś to ty...
Bolesna prawda była taka, że Drugi nigdy nie widział, jak jego ofiary przechodzą przez animażer. Może i prowadził ludzi na śmierć, ale nigdy nie pociągał za spust. Dzięki temu udawało mu się odciąć od całej tej sytuacji. Tymczasem Szakal... Szakal był jego winą i jego brzemieniem.
Spoglądając na dymiący czarny worek, przypominający już bardziej postrzępione płótno niż ciało Weterana, Grzesiek poczuł, że to wszystko coraz mniej mu się podoba. – Wymieniłem jedną dystopię z psychopatycznym liderem na drugą dystopię z psychopatycznym liderem. Interes życia... –skwitował, podchodząc do kładki. Czarny kolor na śniegu z jakiegoś powodu, przywiódł mu na myśl Pierwszego. –Mam wrażenie, że to właśnie ty byłeś jedyną normalną osobą w tym świecie. Mimo że uważałeś się za wariata...
– Nie podchodź tak blisko, bo nie zdążysz nacieszyć się swoim obywatelstwem! – zawołał jakiś opryskliwy głos zza pleców Grześka.
Ten obrócił się powoli i o zgrozo zobaczył, za plecami grupę czterech Weteranów. Po ich minach od razu przeczuwał, że nie skończy się to dobrze. Mężczyźni zbliżali się do niego jakby chcieli po kryjomu sprawić, żeby dołączył do ich kompana na torach.
Na szczęście dla Grześka, przy miejscu egzekucji pojawił się ktoś jeszcze. Jezz nadbiegła nagle od strony odchodzącego tłumu i stanęła przed nim, jakby chciała go osłonić. – Co kombinujecie? – spytała, spoglądając na Weteranów z jakiegoś powodu wyraźnie rozbawiona.
– Chcemy sobie porozmawiać, z nowym „obywatelem”… – odparł jeden z nich, ostentacyjnie strzelając palcami.
– No właśnie z OBYWATELEM. – podkreśliła Jezz. – Jak mu twarz chociaż zadrapiecie, to pół roku możecie zapomnieć o Zwrotnicy. A przy tym jak głupieje ostatnio pogoda, ja bym nie chciała mieć zakazu wstępu do jedynego spokojnego miejsca na świecie…
Weterani popatrzyli po sobie, a potem zmierzyli dziewczynę wzrokiem. – Dobra idziemy… – stwierdził jeden z nich i gromada ruszyła w swoją stronę.
Jezz, odetchnęła ulgą i obróciła się wyraźnie zadowolona w stronę Grześka. Ten z jakiegoś powodu nie czuł jednak wdzięczności, za ocalenie przez pobiciem. – Co tam? Spóźniłaś się na egzekucję? – spytał znacznie bardziej opryskliwie, niż normalnie pozwoliłby mu na to urok dziewczyny.
Jezz spojrzała na niego wyraźnie zaskoczona. – Nie oglądałam tego – stwierdziła twardo. – Dbanie o porządek po naszej stronie torów to jedno, ale nie bawi mnie okrucieństwo... Wystarczy mi świadomość, że sprawiedliwości stało się za dość.
– Łatwo jest wydawać wyroki, gdy nie trzeba pociągać za spust. – wyrzucił Grzesiek, tą samą sentencją, którą katowało go jego własne sumienie.
Dziewczyna była wyraźnie zaskoczona jego zachowaniem, ale już po chwili odgryzła się. – Fajnie udawać, że ludzie którzy przeszli przez animażer, nigdy nie istnieli…
Oboje patrzyli teraz na siebie z wyraźnym wyrzutem, aż w końcu Jezz odetchnęła. – Oli na pewno będzie chciała z tobą porozmawiać, gdy już sprawy związane ze śmiercią Szakala trochę przycichną. Na razie jest ryzyko, że Weterani się popiją i zaczną wszczynać rozróby, dlatego nie będzie miała dziś dla ciebie czasu. Poprosiła natomiast żebym przekazała ci to…
Zaskoczony Grzesiek wziął od Jezz parę kluczy. – Do czego one?
– Dostałeś mieszkanie, które należało do Madi. – wyjaśniła. – Masz w nim zasilanie i wszystko co potrzebne by przetrwać kilka najbliższych dni. Znajduje się na osiedlu Świetlik. Poznasz od razu bo to najjaśniejszy punkt w mieście, poza ulicą handlową. –Jezz obróciła się i chciała już odchodzić, ale nagle coś ją powstrzymało. Zwrócona plecami do Grześka, przestrzegła go głosem, który o dziwo pełen był niezrozumiałej troski. – Posłuchaj dziś sporo ludzi może mieć ci za złe to co zrobiłeś. Jeśli nie masz czegoś naprawdę ważnego do zrobienia, lepiej zostań w Świetliku…– po tych słowach ruszyła w stronę miasteczka.
Grzesiek stał jeszcze chwilę obserwując jak dziewczyna się oddala, aż w końcu odetchnął ciężko. – Cholera, jak to z tobą w końcu jest? – mruknął pod nosem, ale ponieważ nie chciał wracać zaraz za Jezz został jeszcze chwilę obserwując pociemniałe ciało na śniegu. – Nie pierwszy i nie ostatni…– stwierdził smętnie. – Przeklęty niech będzie Nowy Świat…
***
Przez trzy dni po przyjęciu do Zwrotnicy, Grzesiek większość czasu spędzał popijając w towarzystwie Mike'a i jego kompanii. Byli oni praktycznie jedynymi ludźmi, których oprócz Jezz poznał w tym miejscu, ale ich towarzystwo uważał za naprawdę przyjemne. Prawdopodobnie dlatego, że grupa złożona była z postaci o dość otwartych charakterach, i dlatego mimo swojego krótkiego stażu w Krańcowie, w ich obecności nie czuł się jak „ten obcy”.
Jedynym problemem, z którym się spotykał podczas wspólnego spędzania czasu, było to, że mężczyźni (zwłaszcza Mike), wciąż przeżywali śmierć swojego kolegi, Danielewskiego. Mimo że minął już miesiąc od tragicznych wydarzeń w Stancji, często wracali do tamtej sytuacji. Dla Grześka było to duże wyzwanie, ponieważ nie znał Danielewskiego na tyle dobrze, by móc razem z nimi przeżywać żałobę. Z kolei ciągłe udawanie, że jest równie dotknięty jak oni, było po prostu męczące.
Dopiero czwartego dnia Grzesiek został wezwany na spotkanie z Oli. Wiadomość przekazała mu Jezz, co dziwnym trafem wcale go nie ucieszyło. Od pamiętnej rozmowy pod wiaduktem i kilku późniejszych wydarzeń, nabrał takiego awersu do dziewczyny, że mimo jej urody, chciał ją widywać jak najrzadziej. (to samo w sobie była dla Grześka czymś praktycznie abstrakcyjnym.)
Spotkanie odbywało się w domu Oli, który Grzesiek pieszczotliwie nazwał Kurhnanem. Oprócz samej pani Zatorza, obecni byli na nim szef Milicji, Błazen, Mike (jak zawsze rano, na kacu) oraz Stawicki, przedstawiciel rady mieszkańców.
Gdy Grzesiek pojawił się na zebraniu, mężczyzna właśnie opisywał sytuację, w jakiej znalazła się Zwrotnica w wyniku panującego zimna.–...z wszystkich trzech budynków musieliśmy zrezygnować, ponieważ miały instalacje gazowe. Na szczęście większość mieszkańców posiada starsze typy instalacji CO, oparte na węglu. Wysłaliśmy kilka grup, aby zbierały to, co możliwe do znalezienia w pobliskich opuszczonych budynkach. Niestety, Nowy Świat nadszedł przed sezonem grzewczym, ale w większości domów znajdujemy mniejsze lub większe zapasy węgla. Rozpoczęliśmy rozdzielanie między mieszkańców. Jak na razie ryzyko, że ktoś pozostanie bez opału jest niewielkie. Budynki przy Świetliku są wyposażone w napromienniki elektryczne, więc z nimi nie będziemy mieli problemu...
Oli wsłuchiwała się w cały ten wywód wyraźnie skupiona, a na jej twarzy nie drgnęła nawet powieka. Gdy Stawicki skończył, wzrok dziewczyny nagle skierował się na Grześka.– Drugi... Jak uważasz, ile potrwa zanim ten mróz się skończy?
Grzesiek był nieco zaskoczony, że tak szybko został wywołany, jednak starannie przygotował się do rozmowy, aby pokazać swoją przydatność. Był pewien, że zostanie zapytany o sytuację pogodową, dlatego miał już gotową odpowiedź. – Mróz to bez wątpienia wynik łączenia się Krańcowa z Warszawą, co już pewnie sama podejrzewasz. Z pewnego źródła wiem, że do połączenia dojdzie za około pięćdziesiąt dni. Do tego czasu raczej nie mamy co liczyć, że pogoda się zmieni. Oczywiście samo połączenie też nie musi oznaczać, że zima już z nami nie zostanie…
– Czyli w najlepszym wypadku musimy przetrwać pięćdziesiąt dni... – wtrącił Mike mdłym głosem. – A w najgorszym, będziemy się z tym bujać już na stałe? Świetnie...
Grzesiek spojrzał na niego i ciężko westchnął. – Problem w tym, że utrzymanie tego mrozu to nie jest wcale taki zły scenariusz. Warszawa słynęła z anomalii pogodowych, takich jak opady kwasu. Lepiej, żeby został niegroźny śnieg, niż aby po połączeniu z nieba zaczął nam się lać żrący deszcz...
–Pięćdziesiąt dni... – powtórzyła Oli, chowając twarz w dłoniach. Siedziała tak przez chwilę, aż w końcu zwróciła się do Błazna. – Dobrze, wyślij wszystkich wolnych ludzi, których masz, aby wspierali grupy zbierające opał. Niech nie ograniczają się tylko do węgla, palić można przecież drewnem i meblami. – Błazen kiwnął głową, a dziewczyna spojrzała na Stawickiego. – Poinformuj kontrolę handlową, żeby podnieśli cenę skupu żywności i artykułów pierwszej potrzeby. Niech zmniejszą ceny handlu reliktami i bronią. Ograniczmy również sprzedaż żywności do punktów gastronomicznych. Przez te pięćdziesiąt dni musimy zgromadzić jak najwięcej zapasów.
– A cena za dobę? – dopytał Stawicki.
– Na razie jej nie podnosimy, a nawet zastanawiam się czy trochę jej nie obniżyć. Chcę skłonić Weteranów, do intensywniejszego handlu i zbierania zasobów. – wyjaśniła Oli po czym zwróciła się do Drugiego. – Masz jakieś dodatkowe sugestie na początek?
Grzesiek podrapał się po głowie. – Dobrze... – zaczął nieco nerwowo, ponieważ wolałby odpowiedzieć na bardziej konkretnie sformułowane pytania. – Na początek myślę, że nie będziemy od razu musieli obawiać się napływu ludzi z tamtej strony. Krańcowo i Warszawa nie sąsiadowały ze sobą bezpośrednio, więc nawet po ich połączeniu będziemy mieli ubytek w rzeczywistości. Prawdopodobnie będzie to widoczne jako rodzaj błędu, może jakiejś deformacji światła? W każdym razie wątpię, żeby ktoś od razu pchał się, żeby sprawdzić, co jest po drugiej stronie. Dużo gorzej będziemy mieli jeśli chodzi o anomalie pogodowe, którymi może zaszczepić nas Warszawa. Zacząłbym od wzmocnienia budynków, zwłaszcza dachów. Z tego co wiem, kwas przeżera papy i gonty. Po kilku opadach ludzie zostaną z dziurami nad głową. Z kolei blachodachówka wytrzymuje go dość dobrze. Nie wiem też, skąd Zwrotnica bierze wodę, ale jeśli ze studni, to po opadach nie będzie nadawała się do użytku przez całe tygodnie. Musicie zrobić duże zapasy lub zgromadzić węgiel aktywny do filtracji. Budowałem kiedyś filtry wodne, mogę coś w tym zakresie podpowiedzieć...
Drugi przerwał nagle, bo do jego uszu dotarł dźwięk alarmu. Przez chwilę pomyślał, że ktoś z obecnych nastawił sobie budzik, ale gdy wszyscy spojrzeli na niego, przypomniał sobie o zegarku, który dostał od Zbawiciela. – Cholera jasna... – zawołał, uświadamiając sobie, że miał polecenie udać się w pewne miejsce.
– Stało się coś? – zapytała natychmiast Oli, patrząc na niego podejrzliwie.
– Świetlista Polana, czy to daleko stąd? – spytał odruchowo.
Dziewczyna popatrzyła na niego wyraźnie zainteresowana. – Dość blisko. Czemu o nią pytasz?
Grześka korciło żeby powiedzieć w tym momencie prawdę, że został namaszczony jako, apostoł przez ich opiekuna. Nie odważył się jednak na to szczere wyznanie z jednego powodu. Nie mógł mieć pewności, że przy następnym spotkaniu Zbawiciel ponownie nie zlustruje mu umysłu. Takiego złamania jego woli na pewno nie dałby rady zagrzebać w podświadomości, a to raczej nie skończyłoby się dla niego dobrze. Najgorsze było jednak to, że nie miał żadnej wymówki przygotowanej dla Oli. Postanowił więc powiedzieć pół prawdę, która raczej nie zostałaby źle odebrana przez Zbawiciela. – W czasie podróży poza miastem spotkałem apostoła, który kazał mi przyjść na Świetlistą Polanę... Mam tam być za dwie godziny...
– CO! – zawołał nagle Mike. – I nic nam nie powiedziałeś?! Z ciebie Grzesiek to trzeba wszystko łopatą wybierać?
Oli popatrzyła na niego zdziwiona. – Skąd możesz mieć pewność, że to był apostoł? Ktoś mógł się po prostu podszywać…
– Gościa „zaanonsował” Grabarz. – skłamał Grzesiek. – Był od Zbawiciela, jestem pewien.
W tym momencie Mike zadał najbardziej oczywiste pytanie. – No dobra, ale czego Dziki mógłby od ciebie chcieć?
– Nie mam pojęcia! – stwierdził Drugi w tym względzie akurat nie kłamiąc, bo naprawdę nie miał pojęcia po co miał pojawić się na polanie.
Oli obserwowała go uważnie, aż w końcu zwróciła się do Mike’a. – Dasz radę go tam zaprowadzić? Tak żeby zdążył? Zbawiciel musiał mieć jakiś powód żeby mu to zlecić.
Mike przeciągnął się leniwie. – Będziemy musieli się trochę pomęczyć, ale dam radę.
Grzesiek najpierw przeklął w myślach, ale po chwili uznał, że obecność Mike'a to wcale nie jest dla niego zły scenariusz. Nie miał ochoty na spotkanie ze Zbawicielem, ale dzięki Mike'owi mógł tego uniknąć. Poza tym, w ten sposób nie łamał żadnego nakazu, ponieważ jego nowy „pan” nie powiedział mu , że ma być na Świetlistej Polanie sam. – Dobra to ruszamy? Czas nas chyba goni…– zawołał entuzjastycznie.
– Nie ma na co czekać.–stwierdził Mike podnosząc się.
***
Na świetlistej Polanie panowała wyjątkowo nieprzyjemna i lodowata atmosfera. W najbliższej okolicy nie było niczego, co chroniłoby przed wiatrem, więc ten podrywał bez trudu śnieg, przez który z ledwością przebijała się ciemna panorama Krańcowskich blokowisk. Ta, odcinając się od otaczającej wszystko bieli, wyglądała wręcz nierealistycznie, zupełnie jakby została domalowana czarną farbą na płótnie.
Nieco bliżej niż blokowiska znajdowały się ruiny magazynów dawnej firmy kurierskiej. Ich nadgryzione przez czas mury rozpadały się, odsłaniając ogromne metalowe wsporniki, a dachy zwisały w poszarpanych fragmentach, otaczając je niczym żelazne kurtyny. Obok ruin przebiegała opuszczona, jeszcze w Starym Świecie, bocznica kolejowa, stanowiąca pamiątkę po dawnej przemysłowej historii miasta. Pofalowane tory były w większości niewidoczne pod pokrywą śniegu, i tylko porzucone wieki temu wagony zdradzały jeszcze miejsce, gdzie biegła ta antyczna linia.
Dopiero pojawienie się Drugiego i Mike'a zakłóciło panującą w tym miejscu cisze. Mężczyźni, robiąc tunele w sięgającym pasa śniegu, brnęli nieugięcie w stronę dawnej budki nastawniczej, której malutka ruina była już ledwo widoczna.
– Grzesiek, myślę, że w porządku jesteś, chłopie, ale zrozumieć cię za cholerę nie potrafię – wyrzucił nagle Mike, trzeszcząc zębami. – Trzy dni łoisz ze mną gorzałę, a słowem nie wspomniałeś o sprawie z apostołem...
– A uwierzysz, jak powiem, że wypadło mi to z głowy? – spytał Drugi, i nie wiele mijało się to z prawdą. Miał w ciągu tych kilku dni tyle rzeczy do przemyślenia, że gdyby nie ustawiony na zegarku alarm, prawdopodobnie przypomniałby sobie o poleceniu Zbawiciela, gdy byłoby już po czasie.
Mike, słuchając go, pokręcił głową. – Dobra, dobra... – westchnął ciężko. – Już widzę, że jesteś typem gościa, który większość spraw zachowuje dla siebie. Niemniej, kurczę... jak to powiedzieć... Chłopie, trochę zaufania? Działamy teraz w jednej drużynie, a ja już kombinuję, żeby cię Oli wcieliła na stałe do naszej kompanii...
Zaskoczony Grzesiek uśmiechnął się pod nosem. Mike wydawał mu się być naprawdę poczciwy, i w sumie nie miał nic przeciwko, żeby dołączyć na stałe do jego grupy. Niemniej, nawet zostając jej członkiem, wiedział, że nie będzie mógł pozwolić sobie na zbyt dużą szczerość wobec mężczyzny. Już drugiego dnia po ich pierwszym spotkaniu zauważył, że Mike był strasznie gadatliwy i miał ogromne trudności z utrzymaniem jakiejkolwiek tajemnicy. – Dzięki! – powiedział w końcu. – Fajnie, że nie zraziłem cię od początku i spróbuję się bardziej uzewnętrzniać.
– Miejmy nadzieję – stwierdził Mike, zatrzymując się przy dawnej budce, której spod śniegu wystawał już jedynie dach. – W każdym razie jesteśmy na miejscu. Jak czas?
Grzesiek popatrzył na zegarek. – Siedemnasta dziesięć. Mamy jeszcze dwanaście minut – oznajmił zadowolony, że mimo parszywej pogody udało im się dotrzeć przed czasem.
– Z dupy ta godzina... – podsumował Mike. – Ja rozumiem umówić się o piątej, nawet piętnaście po piątej, ale kto umawia się na spotkanie o siedemnastej dwadzieścia dwa?
Grzesiek wzruszył ramionami. – Pamiętasz w ogóle, jak biegły tory?
Mike rozejrzał się po okolicy, ale z oczywistych względów jego jedynymi punktami odniesienia były wagony i budka, przy której stali. – Za cholerę! Ale tu kończy się Świetlista Polana, a tam na pewno biegły tory.
– No to czekamy... – westchnął Grzesiek i skulił się za budką, by nieco się osłonić przed wiatrem.
Mike dołączył do niego po chwili i sięgnął po piersiówkę, natychmiast biorąc z niej spory łyk. – Złapiesz? – spytał, celując nią w stronę Drugiego.
Ten pokręcił głową. – Wiesz, że przy mrozie to tylko pogarsza sytuację?
– A mi jest cieplej... – skontrował Mike, biorąc kolejny łyk.
Mężczyźni czekali, obserwując uważnie okolice. Plus był taki, że na praktycznie pustej i białej polanie wszystko było po prostu idealnie widoczne. Niezależnie czy zbliżyłby się do nich człowiek czy potwór, byliby w stanie wypatrzeć go już z daleka. – Tam jest granica miasta? – spytał nagle Drugi, wskazując na teren za wagonami.
Mike skinął głową. – Jakieś cztery metry za ostatnim wagonem jest już strefa zamarcia.
Nagle obaj mężczyźni usłyszeli głuchy i dudniący dźwięk. Niebo nad strefą zamarcia zaczęło nagle drgać. Wyglądało to tak, jakby granica miasta oddzielona była cienką taflą wody, na której ktoś właśnie wzbudził ogromną falę.
Nie był to pierwszy raz, gdy Grzesiek widział coś podobnego i doskonale wiedział, co to zwiastuje. Zdenerwowany chwycił Mike’a. – Coś przełazi do Krańcowa! – zawołał do kompana – I to coś bardzo dużego!!!– dodał po chwili,
Mężczyźni zaczęli uciekać jak najdalej od dziwnego zjawiska, ale zdążyli odbiec ledwie parę metrów, gdy tuż za nimi pojawiła się ogromna towarowa lokomotywa. Stalowy potwór wbił się w stojące na bocznicy wagony, roztrzaskując pierwszy z nich i wykolejając się przed drugim. Pociąg szorował przez chwilę bokiem po torach, przepychając śnieg i resztki pozostałe z wagonu, ale gdy warstwa ziemi i śniegu była już zbyt duża, przechylił się i runął na bok.
O dziwo, silnik lokomotywy nie zgasł mimo uderzenia. Dudniący odgłos diesla wypełnił okolice, a dym wydobywający się czarnymi tabunami z komina zaczął pokrywać cały pociąg.
Grzesiek i Mike zatrzymali się, wymieniając zszokowane spojrzenia. Przez chwilę żaden z nich się nie poruszał, ale gdy pierwsze zaskoczenie minęło, zaczęli powoli zbliżać się do wraku. W tym samym momencie przez roztrzaskaną szybę kabiny wyczołgał się jakiś naprawdę potężny mężczyzna, sięgający pięćdziesiątki.
Dusząc się od dymu, spojrzał na nich i ochrypłym głosem zawołał błagalnie. – Pomóżcie... on umiera... – po tych słowach stracił przytomność.
Mike natychmiast podbiegł do niego i łapiąc za rękę, zaczął odsuwać go od wraku i dymu. – Sprawdź w środku! – zawołał w stronę Drugiego, a ten przez ogromny otwór wślizgnął się do leżącej lokomotywy.
Przecierając oczy załzawione od dymu, dostrzegł leżącą na bocznej ścianie postać. – To niemożliwe... – wyszeptał. – To nie możesz być...
***
Na opuszczonym odcinku Praskiej Kolei Dojazdowej stała stara towarowa lokomotywa przykryta gęstą warstwą trawy i dzikich roślin. Jej metalowa konstrukcja pokrywała się rdzą, tworząc brązowe plamy na niegdyś jasnozielonym malowaniu. Maszyna ta nosiła numer SU42 – 01 – 09 i została wyłączona z użytku w taborze z powodu powtarzających się problemów z zaworami hamulcowymi. Ta powszechna usterka w tej serii maszyn mogła zostać szybko naprawiona, ale na ledwo zipiącej polskiej kolei nie udało się z tym nic zrobić, aż do nastania Nowego Świata.
Niepozorna lokomotywa przez długi czas pozostawała praktycznie zapomniana, stając się milczącym świadkiem przemijających okresów w post–błyskowej Warszawie. Zdawałoby się, że jej los jest już właściwie przesądzony. Zapomniana i niedostępna, mogła co najwyżej zmienić się w kupę metalowego gruzu. Sam pomysł, że jeszcze kiedykolwiek wyruszy w drogę, wydawał się czysto abstrakcyjny. Jednak, jak to często bywa w Martwym Świecie, pojawiły się okoliczności, które zmieniły to, co uważano za niezmienne.
W SU42 ktoś bowiem zamieszkał. Wysoka kabina sterownicza, wznosząca się nad częścią maszynową, nosiła nie tylko liczne dziury po ostrzale z broni krótkiej, ale również ślady wielokrotnych napraw. W miejscach uszkodzonych szyb ktoś użył kawałków dykty, aby je zabezpieczyć, a oryginalne drzwi zostały wzmocnione licznymi zamkami i ryglami. Na jednym z balkonów technicznych znajdował się prowizoryczny trap, po którym mieszkaniec lokomotywy mógł bezpiecznie przejść na drogę biegnącą przy torach, unikając ryzyka usmażenia się żywcem.
Mieszkańcem tym był podchodzący pod pięćdziesiątkę dawny maszynista, Robert Biedroń. W Starym Świecie koledzy z pracy, nieco przekornie nazywali go „Biedronka”, ponieważ mężczyzna był po prostu z tych, których określało się jako „dużych”. Ponad przeciętny wzrost, potężny brzuszek i nie mniej potężne ręce sprawiały, że Biedronka wyglądał może na kogoś powolnego i ociężałego, ale zdecydowanie nie chciałoby się oberwać od takiej osoby nawet przypadkiem.
Chociaż w Warszawie nie istniało określenie "Weteran", Biedronka zdecydowanie zaliczałby się do weteranów. W mieście przetrwał bowiem długie dwanaście lat, co, jak na warunki panujące w tym miejscu, było godnym odnotowania wyczynem. Warto podkreślić, że Biedronka nie był typem człowieka skupiającego się wyłącznie na przetrwaniu. Przybył do Nowego Świata ze swoją ukochaną żoną, Lusią, która przed błyskiem była przedszkolanką pracującą niedaleko dawnych pawilonów handlowych. Para od samego początku poświęcała się pomaganiu dzieciom, które pojawiły się w mieście. Starali się chronić je przed potworami, zwyrodnialcami i kanibalami, ale mimo wszelkich starań nigdy nie mogli zagwarantować im prawdziwego bezpieczeństwa.
Dzieci, które musiały żyć w Nowym Świecie, zmagały się z czymś, co w Nowym Dworze określano mianem Fizyczno–mentalnego dysproporcjonalizmu. To prowadziło do licznych zaburzeń psychicznych, które były dodatkowo pogłębiane przez częste traumy, będące codziennością w po–błyskowej Warszawie. W rezultacie maluchy często doświadczały otwierania się Pierwotnej Woli i szybko zyskiwały dostęp do niemal nieograniczonej mocy. W połączeniu z problemami rozwojowymi i toksycznym środowiskiem, dawniej normalne dziewczynki i chłopcy, przekształcali się w istoty zimne, pozbawione skrupułów, o tak zaburzonej empatii, że niejeden profesor mógłby na ich podstawie napisać obszerną pracę.
Biedronka i jego żona, w ciągu kilku lat, stali się niewolnikami dzieci, których wcześniej byli opiekunami i strażnikami. Para żyła w ciągłym lęku, że którekolwiek z dzieci może w przypływie gniewu pozbawić ich życia, dlatego przez długi czas musieli pogodzić się z własnym losem. Służyli więc małym tyranom, aż w końcu nadszedł moment przełomowy. Wykończona Lusia zachorowała i nie była w stanie dalej opiekować się dziećmi, a Biedronka poprosił ich "wodza", by ten dał jej choć jeden dzień przerwy od pracy. Niestety, dzieci, jak to dzieci, były niezbyt konsekwentne w swoich postanowieniach. Najpierw "ciocia" otrzymała dyspensę, a niektórzy malcy, ze względu na przywiązanie do niej, podjęły nawet próbę poprawienia chorej kobiecie humoru. Biedronka błędnie uznał, że to jest dobry moment, by spróbować uwolnić się z tego piekła, w którym żyli.
Porozmawiał więc z dziećmi, które przebywały przy jego żonie, przekonując je, że jest ona bardzo chora i natychmiast muszą zabrać ją do ruin szpitala, aby tam podać odpowiednie lekarstwa. Niektóre bardziej naiwne młodziki uwierzyły w te historie i zaczęły przekonywać swojego "wodza", nazywanego "Wielkim Małym Królem", aby pozwolił małżeństwu udać się do szpitala.
Niestety, chłopak przyjął to w najgorszy możliwy sposób. Uznał bowiem, że Biedronka chce mu odebrać ukochaną ciocię i wygnał go z pawilonu, pod groźbą śmierci.
Od tamtego dnia mężczyzna zamieszkał w lokomotywie i przez dwa lata planował uwolnić swoją żonę spod władzy tych małych potworów. Niestety, zdawał sobie sprawę z własnych ograniczeń i często miał wrażenie, że nigdy już więcej nie zobaczy ukochanej. Aż pewnego dnia spotkał człowieka zwanego Pierwszym, co miało odmienić ostatecznie jego los.
Ich spotkanie było właściwie dziełem przypadku. Lokomotywa Biedronki została nie po raz pierwszy oblegana przez bandę kanibali, którzy bez skrupułów planowali uczynić z rosłego mężczyzny zapas mięsa na kilka dni.
Biedronka, komunikując się przez radio z innymi mieszkańcami Warszawy, których można uznać za Weteranów, zwierzył im się ze swojej tragicznej sytuacji. Te komunikacje zostały przechwycone przez Pierwszego, który, zgodnie z własnym charakterem, nie mógł przejść obok tej sytuacji obojętnie. Odnalazł lokomotywę i przepłoszył kanibali, co przy ich ograniczonym uzbrojeniu nie było zbyt trudne. Pierwszy początkowo planował od razu odejść, ale podczas starcia został ranny i ostatecznie skorzystał z gościnności Biedronki. To w końcu zaangażowało go w kolejną sprawę, o którą wcale nie prosił.
***
W kabinie sterowniczej płonęło jedynie słabe światło. Biedronka właśnie podgrzewał wodę na turystycznej kuchence, spoglądając przelotnie na swojego gościa. – Jesteś pewien, że chcesz kawę? Jest już naprawdę późno. Może ci być trudno zasnąć...
Pierwszy wpatrywał się przez okno, opierając czoło o zimną szybę. – Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zasnąć przed jakimkolwiek ważnym wydarzeniem...
– Wydaje mi się, że dziś też nie zasnę... – stwierdził Biedronka, kładąc na pulpicie dwa kubki z czarną kawą. – Dawno już nie czułem takiego strachu...
Mając na uwadze to, co zamierzali zrobić, słowa mężczyzny nie wydawały się ani trochę dziwne. Pierwszy postanowił skomentować je w swoim ponurym stylu. – Jeśli nie podejmiesz tego ryzyka, i tak się już więcej nie zobaczycie. W najgorszym wypadku dla niej sytuacja się nie zmieni, a ty już martwy, nie będziesz mógł cierpieć bardziej...
– Przerażasz mnie – westchnął Biedronka, zajmując fotel maszynisty i sięgając po swój kubek. – Poza tym kompletnie nie potrafię cię zrozumieć – wyznał szczerze.
– Nie próbuj czegoś, czego nikt przed tobą nie zdołał osiągnąć – skwitował Pierwszy, po czym wstał, aby wziąć swoją kawę, a następnie przeszedł się po kabinie. – Biedronka, w najgorszym wypadku jutro może być ostatnim dniem mojego życia. Powtórzmy wszystko jeszcze raz, aby nie było żadnych wątpliwości co masz zrobić jeśli mnie zabraknie. Najważniejsze, czy lokomotywa na pewno ruszy? Sprawdziłeś wszystko?
Mężczyzna, popatrzył na Pierwszego, wyraźnie zgnębiony. Ewidentnie nie podobało mu się, że jego nowy kompan ciągle zakłada najgorsze, dał sobie jednak spokój z próbami przekonania go, że będzie dobrze. Skupiony podniósł się i oparł o pulpit, spoglądając na wskaźniki. Jego oczy zdradzały pewne wątpliwości, ale przynajmniej próbował brzmieć przekonująco. – Przetestowałem ją kilka razy, przetoczyłem o kilka metrów. Nie powinno być problemu. Ale nie dotykałem tego twego dynksa.
Na kokpicie, w miejscu, gdzie pierwotnie znajdował się przycisk czuwaka aktywnego, dokonano niewielkich, prowizorycznych przeróbek. Od guzika poprowadzony był teraz cały splot kabli, które zostały złączone taśmą klejącą. Pierwszy przyglądał się temu chwilę i kiwnął głową. – Dobrze, wyjaśnię ci wszystko. Musisz wiedzieć, na co się przygotować i jakie będą konsekwencje –Biedronka zamilkł i spojrzał na Pierwszego tak, jak uczniowie zwykle spoglądają na surowego profesora, a ten zaczął tłumaczyć. – Wiem, że w pierwotnym planie zamierzałeś rozpychać sobie drogę, przepychając wagony, ale zanim udałoby ci się wydostać z Warszawy, pewnie minęłyby tygodnie. Dodatkowo, ciągłe przepychanie tego ładunku zwiększałoby ryzyko awarii lokomotywy po drodze, która notabene nie jest w najlepszym stanie. Dlatego zamontowałem to! Nie ma oficjalnej nazwy, więc nazwijmy to po prostu jak określiłeś wcześniej "dynksem". Mówiąc wprost, po naciśnięciu tego przycisku cała lokomotywa i wszystko, co się w niej znajduje, będzie jak duszek z bajki dla dzieci. Przeniknie przez wszystko, co stanie mu na drodze, ale...
– Musiało być, ale…– westchnął Biedronka i z ponurą miną wrócił na foteli.
–Niestety. – podkreślił Pierwszy i kontynuował. – Po pierwsze przycisku nie można wciskać zbyt długo bez przerwy. To jeden z błędów, który mocno ingeruje w ciało i może wywołać defekt. Z drugiej puścić go możesz dopiero gdy będziesz mieć pewność, że cała lokomotywa przeniknęła przez przeszkodę.
– A jeśli hipotetycznie, palec by mi się omsknął wcześniej? – wtrącił mężczyzna wyraźnie zaniepokojony.
Pierwszy wyjrzał przez tylną szybę, za którą widać było naprawdę długi przedział maszynowy, który łatwo mógł pozostać we wnętrzu wagonu. – Są dwa scenariusze. – stwierdził groźnie. – Jeżeli pociąg będzie nachodził na przeszkodę w niewielkim stopniu, materia spróbuje się natychmiast rozepchać i uwolnić. Całym pociągiem wstrząśnie, może nawet dojść do wykolejenia. Natomiast jeśli puścisz przycisk, gdy zbyt wiele materii będzie na siebie nachodziło, wszystko imploduje, a my przestaniemy istnieć nim nasze zmysły w ogóle to odnotują.
– I mówisz o tym tak spokojnie... – przerwał ponownie Biedronka, spoglądając ponuro na przycisk.
– To zdecydowanie najłagodniejsza śmierć, o jakiej można marzyć. – podkreślił Pierwszy.
Mężczyźni zamilkli przez chwilę, a Biedronka, patrząc na dynks, zaczął coraz bardziej wątpić w swoją chęć do jego użycia. – Nie ma innego rozwiązania? – spytał retorycznie.
Pierwszy nie odpowiedział od razu. Przeszedł się najpierw na drugą stronę kabiny i uchylając drzwi, wpuścił do wnętrza lokomotywy krzyki i wycie, jakie rozlegało się po Warszawie. – Możemy spróbować przedrzeć się pieszo do Śródmieścia, a stamtąd na Ochotę i Bemowo. – stwierdził chłodno. – Ale moim zdaniem jest to znacznie bardziej ryzykowne niż skorzystanie z przycisku...
– Cholerka ciężka…– skwitował Biedronka i jeszcze raz z lękiem obejrzał dynks.
Pierwszy stanął obok niego. – Zakładamy, że nie wrócę więc skup się jeszcze przez chwilę.
Biedronka ponuro skinął głową i zaczął śledzić wzrokiem Pierwszego, który podszedł do kokpitu sterowniczego. – Zostawiłem ci tutaj trzy zegarki. Obecnie każdy z nich wskazuje inną godzinę, ale jutro, około siedemnastej dwadzieścia dwie, wszystkie się zsynchronizują. Dokładnie w tym momencie lokomotywa musi rozpocząć przekraczanie strefy zamarcia. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, dotrzesz bezpośrednio do Krańcowa.
– Dobrze. To wszystko rozumiem. – podsumował Biedronka. – Ale co z pawilonem i moją żoną? Powiesz mi w końcu jaki masz plan?
–Spróbuje się z nimi dogadać, ale musimy brać pod uwagę, że twoją żonę trzeba będzie odbić siłą…–oznajmił Pierwszy, a Biedronce na samą myśl uniosła się resztka włosów na głowie.
Mężczyzna widział co potrafią jego dawni podopieczni i nie wyobrażał sobie, żeby w ogóle można było z nimi walczyć. Co gorsza Pierwszy wydawał się całkiem spokojny, jakby lekceważył to zagrożenie. – Mam wątpliwości, czy ci się to uda…– stwierdził, patrząc na niego bez śladu nadziei.
– Dlatego mamy jeszcze plan awaryjny. – podsumował mężczyzna. – Jeżeli zawiodę, będziesz musiał sam odbić żonę. Wiem, że te dzieciaki wydają się niepokonane, ale każdy użytkownik woli czy jak to nazywasz mocy, ma tę samą słabość – element zaskoczenia. Nie zatrzymasz kuli, której lotu się nie spodziewasz. Popatrz – wskazał na swoją broń. – Zamontowałem tu prowizoryczny tłumik. Nie wygłuszy to strzału jak w filmach, ale sprawi, że dzieciakom będzie trudniej zlokalizować źródło dźwięku. Zabijasz jednego i uciekasz. Chowasz się gdzieś i czekasz, aż się uspokoją. Potem próbujesz zaskoczyć kolejnego samotnego i zabijasz go, nawet nie podchodząc. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wybijesz całe to przedszkole...
– Zabijanie dzieci…– podsumował z grozą Biedronka, biorąc od Pierwszego broń.
– Postaramy się tego uniknąć za wszelką cenę. – pocieszył go mężczyzna. – Teraz opowiedz mi wszystko o Agatce. Może uda mi się skorzystać z jej pomocy.
Biedronka odłożył karabin Pierwszego i oparł się w fotelu. – Agatka to najnormalniejsze dziecko w całym pawilonie. – stwierdził pewnie. – Była z nami od samego początku i bardzo nas kocha. Jest bardzo przywiązana zarówno do mnie, jak i do Lusi. Mimo że posiada potężną moc, nie jest tak zdeprawowana jak reszta dzieciaków. Przez długi czas przekazywała Lusi wiadomości ode mnie, gdy już wyrzucono mnie z pawilonu. Wie, że chcę ją stamtąd wydostać i nie jest temu przeciwna. Gdyby udało ci się zabrać również ją, nie miałbym nic przeciwko…
– Myślisz, że jeśli powołam się na ciebie, będę mógł liczyć na jej współpracę? – dopytał Pierwszy.
– Tak. – potwierdził Biedronka. – W ogóle jeśli dostaniesz się do pawilonu, zacząłbym od rozmowy z nią. Może ci pomóc w sprawie "Wielkiego Małego Króla" i innych dzieciaków...
Pierwszy skinął głową i stanął przy oknie, popijając kawę. Chociaż nie chciał tego przyznać Biedronce, nie miał żadnego konkretnego planu. Sytuacja była skomplikowana, a dzieci nieprzewidywalne. Ich sposób myślenia zdecydowanie wymykał się logice dorosłych. Miał jedynie nadzieję, że uda mu się zyskać ich przychylność dzięki torbie słodyczy, którą zdobył kilka dni temu.
– Może powinienem pójść z tobą od razu? – spytał nagle Biedronka, wyrywając go z zamyślenia. – Jeśli coś pójdzie nie tak, mógłbym...
– To nie pomoże... – stwierdził Pierwszy. – Idąc razem, mielibyśmy tylko jedną szansę na pomoc twojej żonie. Idąc oddzielnie, mamy dwie szanse. Poczekaj tak, jak ustaliliśmy. Jeśli coś mi się stanie, pozwól dzieciom się uspokoić i zająć swoimi sprawami, a potem działaj zgodnie z naszym planem.
– Nie podoba mi się to... – podsumował Biedronka.
– Nie powiedziałem, że mi się podoba. – dodał Pierwszy.
***
Na skraju dawnej Pragi znajdował się pawilon handlowy, będący w tej okolicy jednym z niewielu ocalałych świadectw dawnego porządku. Wśród zgliszczy dzielnicy, budynek jako jedyny dobrze zniósł regularne opady kwasu i nadal nadawał się do zamieszkania. Nie było w tym żadnej tajemnicy, po prostu ten obiekt handlowy, który pamiętał jeszcze lata osiemdziesiąte, został zbudowany głównie z blachy falistej, a ta wyjątkowo dobrze opierała się nowo–warszawskim anomaliom pogodowym.
Dzieci, które znalazły tu schronienie, stworzyły w nim swój własny mikrokosmos zamknięty za metalowymi ścianami. Swoje osobiste przestrzenie wyznaczały prostymi aranżacjami, rozwieszając sznurki oddzielające ich małe pokoje, albo budując tak charakterystyczne forty z mebli. Kawałki kolorowego papieru i starych gazet ozdabiały witryny dawnych sklepów, nadając im szczyptę barwności, kontrastującą z wszechobecną rdzą. Po korytarzach i alejkach, rozrzucone były zniszczone zabawki, porozrywane książki i pozostałości po kolorowych kredkach. W różnych miejscach przebijały się wytarte rysunki i niezdarnie napisane wiadomości, które świadczyły, że mieszkańcy nie tylko walczyli tu o przetrwanie, ale mieli też chwile pełne zabawy i twórczej ekspresji.
Dzieci z pawilonu były prawdziwym odzwierciedleniem swojego domu. Ich twarze były wynędzniałe, włosy brudne i zaniedbane, a ubrania poobdzierane. Jednak w ich oczach nadal można było dostrzec iskrę życia, jakby potrafiły na swój sposób przystosować się do nowych warunków.
Małe grupki najmłodszych biegały po korytarzach, bawiąc się w różnorodne gry. Starsze dzieci strzelały sobie gole w bramce namalowanej na jednej ze ścian. Patrząc na ich beztroskie zachowanie, trudno było uwierzyć, że od dawna żyły w poczuciu ciągłego strachu.
Sielankowy obraz zniknął jednak natychmiast, gdy na ulicy pojawiła się czarna sylwetka Pierwszego.
Grupa maluchów, która właśnie grała w kapsle przy drzwiach, dostrzegając przybysza, natychmiast przerwała zabawę, krzycząc –Obcy! Obcy! Wołajcie starszaków!
Niemal natychmiast spośród grupy strażników wyłonił się chłopiec, który zdecydowanie należał do najstarszych w tym miejscu. Trzynastoletni Marcinek był bardzo szczupły, ale jak na swój wiek niezwykle wysoki. W Pawilonie uważano go za najpotężniejszego, poza królem. Na jego jeansowej kurtce widniał namalowany kredą wizerunek czaszki, podkreślając, jaki strach potrafił wzbudzić. Miał pełne prawo nosić taką odznakę, zwłaszcza gdy wychodził na ulice przed budynkiem. Tam bowiem ukazywało się całe prawdziwe oblicze tego miejsca. Na chodnikach i latarniach ulicznych rozwieszono gnijące trupy niewykształconych, kanibali i szabrowników, którzy przypadkowo zapuścili się w to miejsce. Wyschnięta krew pokrywała chodniki tak gęsto, że wyglądały jakby zostały wybrukowane szkarłatną kostką. Marcinek mógł się poszczycić tym, że większość tej makabrycznej oprawy była jego dziełem.
Pierwszy odetchnął ciężko na ten widok, a gromada dzieci z Marcinkiem na czele stanęła przed drzwiami pawilonu. Nie czekając na jakąkolwiek prowokację, chłopak podbiegł do Pierwszego i pchnął go w kamizelkę. – Czego tu szukasz, głupku! Co głupku?
Chłopak wypowiadał słowo "głupku" z takim naciskiem, jakby miało ono być niesamowicie obraźliwe, a przynajmniej tak musiało być w jego mniemaniu.
Pierwszy starał się zachować spokój i nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Chciał właśnie powiedzieć, że przyniósł ze sobą prezenty, ale zanim zdążył otworzyć usta, Marcinek rozłożył dłonie jak bramkarz i rzucił zaczepnie –Chcesz zobaczyć sztuczkę, głupku? Patrz! Bez rąk!
W tym momencie Pierwszy został uderzony z taką siłą, jakby w jego tors walnęła ogromna kula burząca. Cios sprawił, że upadł na ziemię, a mimo kamizelki kuloodpornej osłaniającej pierś, na chwilę odebrało mu dech. Dzieci, stojące za Marcinkiem, wybuchły radosnym śmiechem o takiej ekspresji, że przypominały teraz stado małp.Chłopak zareagował na ich aprobatę, kłaniając się jakby brał udział w jakimś przedstawieniu, a następnie zrobił krok w stronę leżącego Pierwszego, rozkładając ponownie ręce na boki. Mężczyzna widząc to, zasłonił się rzeczą, której nikt się nie spodziewał. – Czekolada! – zawołał, oszołomiony. – Przyniosłem wam czekoladę! – oznajmił, trzymając ją w drżących dłoniach.
Na szczęście dla Pierwszego, dzieci z pawilonu nadal były tylko dziećmi. Na widok słodyczy prawie staranowały Marcinka, który jako najstarszy i "najrozsądniejszy" starał się je powstrzymać. – Czekajcie! Nie bierzcie nic od niego! To przybłęda! PRZYBŁĘDA!
Oczywiście żadne z dzieci nie posłuchało i praktycznie po kolei wyrywały Pierwszemu kolejne tabliczki z ręki. Mężczyzna odetchnął z ulgą, wiedząc, że ma ze sobą całą torbę. Dzieci były tak spragnione słodyczy, że gdyby któremuś z nich nie udało się zdobyć upragnionej czekolady, prawdopodobnie oberwałby za to skrzydłami motyla.
Gdy wszystkie dzieci zaczęły się zajadać, Pierwszy wyciągnął jeszcze jedną tabliczkę i chciał ją ofiarować Marcinkowi, ale chłopak nie pozwolił się przekupić. – NIE CHCĘ NIC Z TWOICH BRUDNYCH ŁAP, PRZYBŁĘDO! – ryknął, a mężczyzna oberwał kolejnym niewidocznym ciosem, lądując ponownie na ziemi.
Tym razem jednak pozostałe dzieci, stanęły natychmiast w jego obronie. – Zostaw pana! Co ty robisz? On jest fajny! – zaczęły wykrzykiwać jedno przez drugie. Oburzony Marcinek zarzucił ręce na piersi i usiadł zdenerwowany na schodach.
Pierwszy, zauważając z ulgą, że przynajmniej tych najmłodszych zjednał po swojej stronie, postanowił iść za ciosem. – Słuchajcie, chciałbym dać czekoladę takiej dziewczynce, Agatce. Czy jest tutaj? – spytał, z nadzieją, że uda mu się szybko z nią porozmawiać.
Mężczyzna nie miał zbyt wielu kontaktów z dziećmi, a tym bardziej z tymi, które przeżyły tak trudne doświadczenia. Nie wiedział, jak powinien się zachowywać i mówić, aby ich nie urazić czy nie sprawić, że poczują się zagrożone. Dlatego pomoc z wewnątrz byłaby dla niego nieoceniona
Na szczęście dzieci zawołały chóralnie – Taaaak! – i łapiąc Pierwszego za ręce, entuzjastycznie pociągnęły go do wnętrza pawilonu. Tam zaprowadziły do jednego ze sklepów, który dawniej znajdował się w rogu budynku.
Pomieszczenie różniło się zdecydowanie od pozostałych części sklepu. Było czyste, pełne równo ułożonych książek i zabawek, poukładanych w równym rzędzie w kącie. Siedząca w nim dziewczynka, pięcio–, a może siedmioletnia, również nie przypominała reszty dzieci z pawilonu. Przede wszystkim miała uporządkowane włosy spięte w dwa ciasne kucyki i wypraną, niezniszczoną sukieneczkę, przypominającą mundurek szkolny. Był też w niej jakiś rodzaj dystynkcji i spokoju, zdecydowanie nie pasujący do kogoś w tak młodym wieku.
Agatka, jak przewidywał Pierwszy, bawiła się przy stoliku, nalewając sobie udawaną herbatę do autentycznie wyglądających porcelanowych filiżanek. Mężczyzna chciał już podejść bliżej, ale jedno z dzieci go powstrzymało. – Nie wolno! Musisz zapukać! Przecież to jest ściana! – ostrzegło.
Pozostałe dzieci pokiwały głowami, a nieco zagubiony Pierwszy udał, że puka w niewidzialne drzwi. Dziewczynka nie zareagowała, więc za drugim razem do gestu dodał jeszcze nieco chrypliwe – PUK PUK
Agatka podniosła się z gracją i przeszła przez pomieszczenie, otwierając udawane drzwi. – Witam pana! – powiedziała, przyklękając po damsku. – Zapraszam do mnie… – dodała, po czym wróciła na swoje miejsce.
Pierwszy wszedł niepewnie za nią i usiadł przy małym stoliku. Reszta dzieci obserwowała ich z zaciekawieniem, ale wtedy Agatka machnęła dłonią. Rozbłysk woli tak potężny, że mężczyźnie aż zadrgało serce, pojawił się nie wiadomo skąd. Żaluzja, która zwykle służyła do zamykania sklepu na noc, opadła błyskawicznie pchnięta niewidoczną mocą, oddzielając Pierwszego i dziewczynkę od pozostałych dzieci.
– Nie lubię, gdy ktoś mi zagląda przez okno – stwierdziła dziewczynka. – To przeczy jakiemukolwiek dobremu wychowaniu – dodała, nalewając Pierwszemu udawanej herbaty. Ten podniósł filiżankę i przyjrzał się pustce w jej wnętrzu.
– To tylko na niby…– wyjaśniła.
– Aha, rozumiem – odparł Pierwszy i udał, że bierze łyk z filiżanki.
Agatka spojrzała po tym na niego jak na głupka. – Dlaczego nie zdjąłeś maski? Teraz jesteś cały oblany herbatą...
– Ale ja tak na niby zdjąłem maskę... – usprawiedliwił się Pierwszy, a dziewczyna pokręciła głową.
– To tak nie działa. Dorośli nie umieją się dobrze bawić... – stwierdziła z wyraźnym zawodem. Następnie przez chwilę przyglądała się Pierwszemu, a jej spojrzenie było niezwykle skupione i badawcze. – Twoje myśli przypominają mi trochę strachyludzi...
– Strachy ludzi? – dopytał zaskoczony Pierwszy, nie rozumiejąc do końca co jego mała rozmówczyni ma na myśli.
Agatka przechyliła głowę. – Są bardzo postrzępione i niespójne. To takie wyrywki skupiające się wokół smutku i przemijania. Tak samo myślą strachyludzie, ale ty mówisz o nich... – dziewczynka skupiła się przez chwilę. – niewykształceni...
– Moment! – przerwał Pierwszy. – Czy ty czytasz moje myśli? Jak to możliwe? Przecież nie mamy fizycznego kontaktu...
Agatka wzruszyła ramionami. – Po prostu mam taką umiejętność. Patrzę na kogoś i widzę, co myśli. Ta maska nie ukryje przede mną niczego. – dodała, po czym niespodziewanie podeszła do Pierwszego i zaczęła zsuwać mu ją z twarzy. Mężczyzna wzdrygnął się, ale dziewczynka uspokoiła go, głaszcząc po głowie. – Nie musisz się bać... – powiedziała łagodnie. Następnie odłożyła maskę na stół i spojrzała mu prosto w przekrwione i podkrążone oczy. – Nie znajdziesz tu tego, czego naprawdę szukasz... – stwierdziła nagle.
Pierwszy, zaskoczony po raz kolejny, zapytał natychmiast – A czego szukam?
– Śmierci, która będzie miała sens – odpowiedziała Agatka. – Ale w śmierci nie ma sensu, więc też nie ma sensu jej szukać. Tylko żyjąc możesz coś zmienić na lepsze...
– Ale ja jeszcze niczego nie zmieniłem na lepsze! – zaprzeczył mężczyzna. – Wszystko, czego dotykam, staje się jeszcze bardziej...
– Czarne – dokończyła dziewczyna, po czym skupiła wzrok na jego stroju.
Ta sytuacja była dla Pierwszego wyjątkowo dziwna. Przez chwilę miał wrażenie, że nie rozmawia z małą dziewczynką, ale znów znajduje się na fotelu w gabinecie Agnieszki. Ktoś odczytywał go i potrafił dotknąć jego wnętrza, tylko że tym razem nie był to doświadczony psycholog, a ktoś, kto faktycznie widział jego myśli i był w stanie skomentować je w sposób, który poruszał go głęboko. – Muszę przyznać, że masz bardzo wnikliwy umysł... – podsumował z grozą.
– Dużo czytam... – wyjaśniła dziewczynka, spoglądając w stronę stosu książek ułożonych obok jej łóżka. – Ciocia Lusia mnie tego nauczyła. Dlatego wiem więcej niż inne dzieci z pawilonu.
Pierwszy zerknął na okładkę najbliższego leżącego przy stoliku tomu. – Etyka i nieskończony Levinas... – odczytał na głos. – Nie jest to za trudne dla ciebie?
– Patrzysz na mnie przez pryzmat ciała, a nie duszy... – stwierdziła Agatka. – W rzeczywistości mam już dwadzieścia lat. – wyjaśniła, pokazując to jednak, jak dzieci mają w zwyczaju, na palcach.
– No tak... – westchnął Pierwszy. – Przepraszam, łatwo o tym zapomnieć... Przykro mi, że potraktowałem cię z góry.
– Wiem. – odparła dziewczynka. – W rzeczywistości mi też jest cię żal, tak samo jak wszystkich dzieci tutaj. Ale one na szczęście nie rozumieją, co tracą. Zamknęły się w świecie ciągłych zabaw i nie poszerzają swojej wiedzy, aby to zrozumieć. Ja bardzo chciałabym dorosnąć i móc poczuć się normalnie. – nagle oczy Agatki zrobiły się znacznie bystrzejsze, jakby coś sobie właśnie uświadomiła. – Myślisz, że istnieje ktoś o takiej mocy, że pozwoliłby mi się zestarzeć? – spytała spoglądając z nadzieją na Pierwszego.
Zaskoczony mężczyzna opuścił głowę. – Nie wiem... – stwierdził. – Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie.
– W głębi serca jednak wierzysz, że ten świat jest tak dziwny, że nie ma w nim rzeczy niemożliwych... – dodała dziewczynka. – Dlatego nie będę traciła nadziei – stwierdziła pewnie.
Pierwszy czuł, że rozmowa z tym dzieckiem mogłaby trwać i trwać, ale nie przyszedł tutaj, aby filozofować. Miał misję do wykonania, a czas go gonił. – Posłuchaj – powiedział, wyrywając dziewczynkę z zamyślenia. – Nie wiem, czy zdążyłaś to wyczytać, ale przyszedłem tutaj...
– Chcesz zabrać ciocię Lusię – dokończyła Agatka. – Rozumiem, czuję, że jest tutaj nieszczęśliwa. Wiem, jak bardzo brakuje jej wujka Biedronki.
– Więc wiesz, że przyszedłem tu na jego prośbę. Czy mogłabyś mi jakoś pomóc? – dopytywał dalej Pierwszy.
Agatka westchnęła. – To nie będzie łatwe. Wszystkie dzieci w pawilonie są bardzo związane z ciocią, zwłaszcza mały król. Nawet gdyby udało ci się przekonać go, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał ją zatrzymać i nie pozwoli wam odejść...
– Więc co mam zrobić? – spytał Pierwszy, mając przede wszystkim nadzieje, że uniknie walki.
Słysząc to, Agatka nalała mężczyźnie udawanej herbaty. – Musisz zrobić to zgodnie z zasadami dzieci, czyli dołączyć do zabawy...
***
Sala tronowa małego króla znajdowała się na piętrze, zajmując dawną mini–placówkę zabaw, gdzie rodzice w Starym Świecie, mogli zostawić dzieci podczas zakupów. Chłopak zasiadał na plastikowym tronie, otoczony przez swoją świtę, składającą się z grupy starszych chłopców. W jednym rogu pomieszczenia ukryta była kobieta o zmęczonej twarzy, która w prymitywnych warunkach przygotowywała posiłki i słodką herbatę dla swoich nieletnich oprawców. Gdy zauważyła Pierwszego, jej mina była tak zszokowana, jakby od lat nie widziała dorosłej osoby, ale nie była jedyną zaskoczoną w całym pomieszczeniu. Wszystkie znajdujące się tam dzieci skupiły się na przybyłym mężczyźnie, a starszaki momentalnie wyszły przed tron, strasząc groźnymi minami.
Pierwszy natychmiast zauważył u nich charakterystyczny gest unoszenia rąk. Niedoświadczeni użytkownicy Pierwotnej Woli często mylnie uważali, że jest to niezbędne do używania błędów. Niemniej dzięki temu wiedział już, co mogło mu za chwilę grozić. Na szczęście, nim chłopcy zdążyli zademonstrować swoje umiejętności, Agatka stanęła przed nim, ogłaszając jego przybycie królowi. – Oto czarny rycerz z dalekiej krainy, przyszedł, by złożyć podarek dla naszego władcy. – oznajmiła z głębokim ukłonem.
Pierwszy, teatralnie padając na twarz, rozłożył przed sobą całą pozostałą czekoladę i oczekiwał dalszego rozwoju sytuacji. Chłopiec na tronie spojrzał łakomie na słodycze i natychmiast zawołał – CIOCIA, PRZYNIEŚ!
Przestraszona kobieta pośpiesznie podeszła i zaczęła zbierać czekoladę. Jednocześnie spojrzała na Agatkę, a ta zamknęła oczy wyraźnie skupiona. Najprawdopodobniej przekazała ona Lusi telepatycznie, cel wizyty Pierwszego w pawilonie. Gdy kobieta wracała do tronu, jej mina była już zupełnie inna. Nie wyrażała jednak nawet krzty nadziei. Była raczej zdenerwowana i zaniepokojona. Prawdopodobnie nie wierzyła, że istnieje jakakolwiek szansa na jej ratunek.
Pierwszy natomiast w trakcie tych kilku sekund, gdy kobieta stała przy nim, dostrzegł, jakie katusze musiała ona znosić. Jej twarz była chora i wychudzona, prawdopodobnie spała jeszcze mniej niż on. Na dłoniach, szyi i rękach miała liczne siniaki, rany i poparzenia. Prawie nie mógł uwierzyć, że dzieci mogłyby aż tak się nad nią pastwić.
– Teraz daj! – rozkazał gniewnie mały król, a Lusia aż podskoczyła. Było jasne, że niejednokrotnie doświadczyła bolesnego gniewu chłopca. Gdy otwierała opakowanie, jej ręce trzęsły się z przerażenia, ale w końcu podała rozpakowaną tabliczkę swojemu oprawcy.
Czekolada w pełni zaspokoiła oczekiwania małego króla. Jedząc, pokiwał z zadowoleniem głową i rozciągnął się na tronie jak kot. – Podoba mi się to! – stwierdził. – Choć jesteś przybłędą, nie powiesimy cię na latarni...
Starszaki cofnęły się na swoje miejsce, ale po ich minach widać było wyraźny zawód. Pierwszy w końcu podniósł się z ziemi, a Agatka mrugnęła do niego. Przynajmniej pierwsza część jej planu okazała się sukcesem. Od początku istniało ryzyko, że mimo podarunku mały król postanowiłby po prostu dla zabawy rozerwać przybłędę, a to już podobno zdarzało się wcześniej.
Dziewczynka postanowiła iść za ciosem i zawołała natychmiast. – To nie jest, przybłęda, lecz dzielny rycerz w czarnej zbroi.
Chociaż Pierwszemu wydawało się to abstrakcyjne, postanowił brnąć dalej w tę grę i ponownie pokłonił się królowi. W tym czasie Agatka okrążyła go i podeszła do władcy, szepcąc mu po chwili coś do ucha.
Gdy król wsłuchał się w jej słowa, podskoczył z wrażenia i pełen emocji schował się za tronem. – To mi się podoba! To jest niesamowite! – zawołał entuzjastycznie, po czym wrócił na swoje miejsce na tronie i z udawaną powagą zapytał. – Więc przyszedłeś wziąć udział w turnieju rycerskim?
Pierwszy, zgodnie z ustaleniami, przyklęknął na jedno kolano i zawołał – Jeśli pozwolisz, panie, stanę do walki z twoim najsilniejszym rycerzem...
Mimo że wszystko wydawało się mężczyźnie irracjonalne i głupie, wiedział, że musi wziąć udział w tej zabawie. Mały król emanował tak potężną Pierwotną Wolą, że prawdopodobnie byłby w stanie zniszczyć cały pawilon w ciągu sekund. Jeśli mieli więc mieć jakąkolwiek szansę na odzyskanie Lusi, musieli uśpić jego czujność i zaaranżować ucieczkę w ramach tej zabawy.
– Dobrze, dobrze, świetnie! – zawołał mały król. – Marcinek herbu słoń, stanie z tobą do walki.
Pierwszy wzdrygnął się, spoglądając na chłopaka, który wcześniej tak nieprzyjemnie przywitał go przed wejściem. Podchodząc w jego stronę, wyglądał na wyraźnie zadowolonego z faktu, że to właśnie on został wybrany do tego starcia.
– Doskonały wybór, królu – pochwaliła Agatka. – Może zagrają w spychanego z pufy? Albo w plujkę? – zaproponowała, wybierając gry, w których Pierwszy, jako dorosły, miałby zdecydowaną przewagę.
Niestety, w tym momencie plan dziewczyny całkowicie się posypał, gdyż król pokręcił głową, wyraźnie niezadowolony. – Nie! To jest nudne! – zawołał. – Niech się biją! Do śmierci!
W tym momencie Pierwszy poczuł, że sytuacja całkowicie wymknęła mu się spod kontroli. Choć jeszcze kilka lat wcześniej praktycznie nikt nie miałby szans przeciwko niemu, po wszystkich wydarzeniach, jakie miały miejsce w Krańcowie, jego chęć do dalszego istnienia ponownie sięgnęła dna. To sprawiało, że jego Pierwotna Wola często w ogóle się nie pojawiała, nawet gdy jego życie było skrajnie zagrożone. Wielokrotnie musiał walczyć o przetrwanie bez użycia jakiejkolwiek mocy. Szansa na to, że tym razem będzie inaczej, była raczej niewielka. Nawet świadomość, że Marcinek zgniecie go jak puszkę, nie była w stanie wykrzesać z niego nawet odrobiny lęku.
– Zaczynajcie! – zawołał mały król, nim Pierwszy zdążył się nawet skoncentrować, co spowodowało, że niemal natychmiast upadł na podłogę, wyrzucony z niewyobrażalną mocą.
Marcinek podniósł rękę i przyciągnął go siłą woli przez całą długość pomieszczenia, aż w końcu rozpędzony uderzył głową o jedną ze ścian. Pierwszy miał wrażenie, że tylko hełm ochronił go przed rozerwaniem czaszki, ale jego szyja odczuła pełną siłę uderzenia, a prąd przeszedł przez mu przez kręgosłup chwilowo paraliżując. Co gorsza, nawet ból nie był w stanie obudzić jego Pierwotnej Woli. –Naprawdę?– pomyślał. –Nawet do cierpienia się już przyzwyczaiłem…? – Ledwie zdążył się podnieść, gdy w jego stronę pofrunęła lewitująca z prędkością błyskawicy pufa. Mebel przygniótł go do ściany, roztrzaskując się na kawałki. Pierwszy poczuł, jak jego żebra zaczynają się łamać, a organy ściskają do granic pęknięcia. Upadł na kolana, opluwając wnętrze maski krwią, a mimo to jego wola nadal pozostawała uśpiona. –Czy tak właśnie chcesz umrzeć? – spytał sam siebie i niespodziewanie usłyszał w głowie potwierdzenie.
Jego przeciwnik dał sobie na szczęście chwilę przerwy, aby cieszyć się owacjami zebranej publiczności. Dzieci z całego pawilonu zaczęły gromadzić się, aby obejrzeć walkę, a im więcej było świadków, tym silniejszy stawał się Marcinek. Po zakończeniu oklasków skoncentrował się ponownie na ledwie przytomnym Pierwszym i tym razem po prostu podniósł go w powietrze, przygwożdżając do ściany.
–Cóż…– pomyślał mężczyzna. – Przynajmniej próbowałem. Biedronka masz wszystkie instrukcje, reszta zależy od ciebie…
Pierwszy zamknął oczy, szykując się na przyjęcie nicości. Jednak zamiast niej usłyszał w głowie głos Agatki. Dziewczyna wdzierała się do jego myśli, zagłuszając ból i pustkę, które starał się utrzymać. – Nie, nie wolno ci się poddawać – prawie wykrzyczała. – Jeśli nie potrafisz żyć dla siebie, pomyśl, że musisz przetrwać dla misji, którą się podjąłeś. Wujek Biedronka nie da rady! Ciocia potrzebuje twojej pomocy. Ja potrzebuję twojej pomocy. Chcę stąd odejść. Proszę, nie poddawaj się. Zrozum, że musisz żyć! Bo mnie nikt nie uratuje...
Nagle przed oczami Pierwszego pojawił się obraz z przeszłości – moment, gdy po raz ostatni widział Drugiego. Usłyszał ponownie jego słowa, które nakazywały mu żyć. Pierwotna Wola mężczyzny zaskoczyła tak nagle jak silnik motocykla po uderzeniu w kopnik. Opierając się sile Marcinka, powoli opadł na ziemię i zrobił tak potężny krok do przodu, że podłoga pod jego butem skruszyła się. Mały król i reszta dzieci zawyły z zachwytem.
– Nie, nie, nie! – wykrzyknął Marcinek i ponownie uderzył z pełną mocą.
Jednak Pierwszy, napełniony wolą życia, był nie do pokonania. Im silniejszy był jego przeciwnik, tym sam stawał się silniejszy. Chłopiec, który używał błędów instynktownie i bez namysłu, nie stanowił dla niego żadnego zagrożenia. W tym momencie mógłby bez trudu pozbawić go życia, ale nie chciał tego robić. Zamiast zgnieść go mocą, po prostu zniwelował jego siłę i chwytając za rękę, uderzył go w twarz w całkiem zwyczajny sposób.
Marcinek zachwiał się i upadł na ziemie, a w jego oczach pojawiły się łzy.
– Wygrałem! – zawołał Pierwszy, licząc, że to koniec tego okropieństwa.
Niestety mały król po prostu się rozsierdził.– Nie!– zawołał histerycznie zeskakując z tronu. – Kazałem walczyć do śmierci! Nie na niby!
Marcinek spojrzał na Pierwszego z nienawiścią i krzyknął – Moje życie za pawilon!
Wtedy jego Wola eksplodowała, a Pierwszy poczuł najpotężniejsze skrzydła motyla, jakie kiedykolwiek istniały. Pomimo tego, że jego Pierwotna Wola robiła wszystko, by go ochronić, czuł, że ciało za chwilę po prostu mu się zdeatomizuje. Przerażony zrozumiał, że nie jest w stanie znaleźć wystarczająco dużo powodów do życia, by to wytrzymać. I nagle został zupełnie odcięty od rzeczywistości.
Przez chwilę pomyślał, że umarł. Przed sobą zobaczył jednak kobietę, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek widział. Czuł, że mógłby się w niej zakochać od pierwszego spojrzenia. Kobieta zbliżyła się do niego i delikatnie dotknęła jego twarzy, wyszeptując –Żyj, Pierwszy! Nigdy ci nie wybaczę, jeśli mnie nie odnajdziesz! Musisz żyć, żebyśmy mogli się spotkać! Żebym mogła ci powiedzieć...
–Co? Co powiedzieć?– zawołał Pierwszy, ale kobieta nagle zniknęła, a on znalazł się z powrotem w rzeczywistości. Jego ręce automatycznie uniosły się, chroniąc go przed niekończącą się falą ze skrzydeł, które w końcu zaczęły słabnąć. Krzyk Marcinka, który jeszcze niedawno wypełniał pomieszczenie, ucichł. Chłopaczek przeciągnął atak i został porażony defektem w takim stopniu, że jego usta, nos oraz oczy po prostu zniknęły. Mimo to nadal nie odpuszczał, aż w końcu runął na ziemię, przypominając już bardziej manekina niż człowieka.
Jeden ze starszaków podbiegł do niego natychmiast i zawołał – Splastelinował się całkiem! Nie żyje!
Król zaczął bić brawo, a po chwili dołączyła do niego reszta dzieci. Pierwszy natomiast osunął się na ziemię. Kim była ta kobieta? Czym była ta wizja? Dlaczego nagle poczuł taką wolę, by żyć dalej? Co gorsza, teraz, gdy ta postać zniknęła, poczuł całkowitą pustkę. Jak człowiek, który zobaczył najpiękniejszą rzecz na świecie i uświadomił sobie, że już nigdy nie spotka go nic lepszego. – To jest za dużo… to jest dla mnie za dużo… nie chciałem tego – wyszeptał.
Agatka, która schowana była w tłumie dzieci, podeszła do rozradowanego króla, kłaniając mu się po damsku. – Panie, rycerz pokonał Marcinka! Teraz chyba należy mu się nagroda?
– Tak! Nagroda! – zawołały dzieci, które to okrutne przedstawienie po prostu niesamowicie rozradowało. Praktycznie nie obeszło je to, że jedno z nich było martwe, a jego ciało nie zostało nawet usunięte.
– Co powinien dostać rycerz? – szepnął teatralnie mały król, w stronę starszaka.
– Rękę królowej! – zawołała Agatka. – Niech poślubi ciocie!
Gromada dzieci zawtórowała radośnie, ale król zmarszczył czoło słysząc to. – Nie ciocia jest moja! MOJA! – wrzasnął, a jego Pierwotna Wola praktycznie wstrząsnęła całym pawilonem.
Wtedy Pierwszy otrząsnął się i zrozumiał co powinien zrobić dalej. Utykając podszedł do króla i teatralnie wyszeptał. – Ale to na niby…
Król słysząc to uspokoił się, a budynek zaczął momentalnie wracać do stabilności. – Tak na niby! NA NIBY! – zawołał chłopak, jakby nagle dołączył do niesamowitej wręcz zabawy. –Ciociu! Wyjdziesz za rycerza! Ja król nakazuje!
– Zróbmy ceremonie! Paradę! – dodała Agatka, a reszta dzieci momentalnie podłapała pomysły.
Nie minęła chwila jak Pierwszy kroczył ramie w ramie z Lusią, eskortowany przez gromadę dzieci i małego króla. Krążyli tak po pawilonie udając pochód weselny, a mężczyzna starał się przez cały czas kierować go jak najbliżej wyjścia. Przerażona kobieta ściskała go za ramię i w pewnym momencie wyszeptała mu do ucha. – Jesteś pewien? Zabiją cię, a mnie…– nie skończyła bo język uwiązł jej w gardle. Nie był jednak w stanie skupić się na tym, bo Agatka w tym czasie ciągle przemawiała w jego głowie, dając mu kolejne instrukcje. – Gdy tylko dojdziemy do drzwi bądź gotowy. Musimy działać błyskawicznie, bo zyskam dla nas ledwie kilka sekund. Po moim ruchu od razu uciekamy, mamy tylko jedną szansę…
Pierwszy był tak skupiony, że nawet w myślach nie był w stanie powiedzieć słowa. Gdy przechodzili obok drzwi, czuł jak serce mało nie wyskoczy mu z nerwów. Wtedy Agatka w jego głowie krzyknęła – Już!
Dziewczynka obróciła się gwałtownie i wznosząc ręce wypuściła falę uderzeniową, która powaliła idące z nimi dzieci. Pierwszy pociągnął Lusie na zewnątrz i cała trójka zaczęła uciekać pędząc przed siebie. Agatka odwróciła się jeszcze na chwilę i robiąc gwałtowny wymach ręką, zamknęła główne drzwi pawilonu. Wydostali się na zewnątrz, ale to nie był jeszcze koniec ich kłopotów.
***
Już po chwili Pierwszy wziął Agatkę na barana, ponieważ dziewczynka okazała się zbyt wolna, by nadążyć za dorosłymi. Mimo że rany mocno mu doskwierały, strach, który teraz odczuwał, był wystarczający, by wzmocnić jego Pierwotną Wolę i utrzymać ciało w zdolności do ucieczki. Lusia pędziła obok niego bez słowa, ale na jej twarzy pojawiła się taka radość, jakiej nie doświadczała już od dawna.
Problem w tym, że mały król i jego świta nie mieli zamiaru oddać ukochanej cioci tak po prostu. Zgodnie z przewidywaniami Agatki, zyskali tylko kilka sekund, gdyż drzwi pawilonu zostały rozerwane zaraz po tym, jak dzieciaki się otrząsnęły. Pościg ciągnął się przez całą drogę do opuszczonej bocznicy, ale mimo zmęczenia nikt nawet nie myślał o poddaniu się. Podczas biegu, Pierwszy wyszarpał radio i dał Biedronce znak, by rozgrzewał silnik. Mężczyzna natychmiast zaczął dopytywać, co się stało z jego żoną, lecz ze względu na zadyszkę i ból, Pierwszy nie był w stanie mu odpowiedzieć.
W końcu, wybiegając spośród kolejnych niezliczonych już ruin, trójka uciekinierów zobaczyła dym unoszący się z komina lokomotywy. Przechodząc przez dziurę w ogrodzeniu, znaleźli się na opuszczonej bocznicy i po trapie wpadli na balkon sterowniczy, a następnie do kabiny.
Lusia nie mogła powstrzymać emocji i rzuciła się od razu mężowi na szyję. Ten z uczuciem ulgi na twarzy, przycisnął ją do siebie zamykając oczy.
– NIE MA NA TO CZASU! – zawołał Pierwszy, stawiając Agatkę i przerywając zaloty małżeństwa. – Jesteśmy ścigani! Ruszaj!
– Są blisko…– dodała Agatka.
Słysząc to Biedronka zareagował natychmiast. Doskoczył do konsoli i przesunął dźwignie, szarpiąc lokomotywą do przodu. Jednak kilkunastu tonowa maszyna rozpędzała się bardzo powoli, a pościg zbliżał się nieubłaganie. Widząc, że nie zdążą uciec, Pierwszy podjął desperacką decyzję. Chwycił za karabin, który zostawił wcześniej w kabinie, i wybiegł na balkon techniczny.
Na zewnątrz zobaczył kilkoro dzieciaków, które właśnie przebijały się przez dziurę w ogrodzeniu. Pewien starszy chłopak, ogarnięty histerycznym płaczem, machał ręką, a kamienie z torowiska unosiły się w powietrzu, lecąc w stronę lokomotywy. Łuki elektryczne iskrzyły i uderzały w boki pociągu, tworząc spektakularne wybuchy, ale na szczęście maszyna była dobrze uziemiona i przetrwała ten atak tylko z niewielkimi uszkodzeniami.Pierwszy mógłby znacznie gorzej odczuć to trafienie, ale na szczęście metalowa konstrukcja lokomotywy skutecznie przyciągała prąd, odciągając go od ciała uciekiniera.
Pierwszy, nie czekając, oddał serię strzałów z karabinu w stronę goniących za nimi dzieci. Choć wiedział, że moc Pierwotnej Woli odbije pociski, liczył, że przynajmniej kilkoro z nich przestraszy się i zaniecha pościgu. Gdy jednak kule sięgnęły gromady stało się coś niezwykłego. Biegnące w grupie dzieci odbijały pociski od siebie nawzajem, a te nabrały niewyobrażalnej wręcz prędkości. W końcu jakieś dziecko o słabszej woli, nie zdołało już powstrzymać tej energii i trafione jej siłą, dosłownie rozpadło się na kawałki. Czerwona chmura zawisła w powietrzu, tam gdzie jeszcze przed chwilą biegło.
W tym momencie wszystkie dzieci zatrzymały się, tak jak zatrzymało się serce Pierwszego. Płacz i krzyk dobiegły do jego uszu, a następnie niewyobrażalny żal przelał się przez jego ciało. Chociaż były to właściwie małe potwory, to wciąż wyglądały i zachowywały się jak zwykłe dzieciaki. Jego psychika po prostu nie była w stanie znieść tego widoku.
– UWAŻAJ, ROZPRUWAMY ROZJAZD! – wrzasnął nagle Biedronka z kabiny, a Pierwszy w ostatniej chwili zdołał złapać się barierki. Pociągiem wstrząsnęło, ale maszyna zdołała zjechać z bocznicy na główny tor i jakimś cudem uniknąć wykolejenia. Silnik Diesla furczał jak oszalały, a dudniący basowy dźwięk wypełnił okolicę. Nabierali coraz większej prędkości, a Pierwszy myślał już, że pościg mają za sobą. Tragicznie się jednak pomylił.
Mały król nadal biegł za nim, mimo że zdecydowanie przekraczali już prędkość, którą zwykły człowiek, a tym bardziej dziecko, byłoby w stanie osiągnąć. Pierwszy nie do końca rozumiał, jakim sposobem chłopak to robił, więc sięgnął po lornetkę, aby lepiej się mu przyjrzeć. Wtedy okazało się, że to wciąż jeszcze nie był koniec straszliwych niespodzianek. Chłopak wykazywał pewne rodzaje polimorficznych mutacji. Jego ciało powiększyło się, a ręce i nogi rozrosły do niewyobrażalnych rozmiarów. Biegnąc na czworaka, przypominał ogromnego niewykształconego, a jego głowa, która dorastała do wielkości małego samochodu, miała paszczę na tyle ogromną, że bez trudu pomieściłaby w niej nawet Biedronkę.
–Przynajmniej teraz wiem, jak w razie czego umrę... – westchnął Pierwszy, przygotowując się na odparcie ataku.
– Ciocia! – zawołał przeraźliwie mały król, swoim tubalnym wrzaskiem przebijając się nawet przez hałas lokomotywy.
Potworny chłopaczek doganiał ich, taranując bez wahania każdą przeszkodę na swojej drodze: latarnię, wyschnięte drzewa, a nawet wraki samochodów. Nic nie spowalniało go w tym morderczym biegu. Gdy zbliżył się do lokomotywy, z jego pleców wyrosła trzecia ręka, która uderzyła w maszynę jak ciężki bicz. Lokomotywa zachwiała się, przechylając na bok, ale szybko wróciła na tory. Pierwszy zdawał sobie jednak sprawę, że kolejne takie uderzenie może w końcu wykoleić pociąg. Biorąc chłopaczka w celownik, zaczął strzelać, w kierunku jego oczu wielkości arbuzów. Na szczęście, jak każdy polimorf, chłopak musiał skupiać swoją wolę na utrzymaniu przemiany i nie mógł używać jej do odbijania kul. Jedno z oczu eksplodowało, a raniony mały król gwałtownie zboczył z drogi i wbił się w sąsiedni budynek.
Pierwszy miał nadzieję, że już się go pozbyli, ale radość była przedwczesna. Domek, w który uderzył mały król, zapadł się błyskawicznie, a potwór ponownie wbiegł na drogę obok nich, szybko nadrabiając stracony dystans. Pomimo pełnej prędkości lokomotywy, nie mieli szans na ucieczkę. Tym razem Pierwszy wziął na cel łapę bestii, licząc, że uda mu się go trochę spowolnić. Krótkimi seriami wystrzelił w nią kilka razy, powodując rozbrysk, ale nie wiele to dało.
Potwór natychmiast odpowiedział, uderzając swoją trzecią ręką i celnie trafiając Pierwszego. Ten został uderzony tak mocno, jakby wjechał w niego samochód. Co gorsza kawałek złamanej barierki przeszył jego kamizelkę i wbił w wnętrzności. Pierwszy poczuł natychmiast, jak niedowład rozprzestrzenia się po jego ciele. Wszystkie kończyny stawały się odrętwiałe. W tym samym czasie potwór bezlitośnie smagał kabinę, która uginała się, jakby miała zaraz pęknąć. Z wnętrza dobiegły krzyki Lusi i Agaty.
Pierwszy ostatkami sił uniósł broń i wziął na cel drugie oko potwora, ale nim zdążył nacisnąć spust, kolejne uderzenie trafiło w lokomotywę z taką siłą, że ta wreszcie wyskoczyła z szyn. Głuchy, metaliczny dźwięk rozbrzmiał w okolicy. Wszystkim zdawało się, że to już koniec, ale w tym momencie Agatka wypadła z kabiny. Podnosząc ręce jak do modlitwy, wzmocniona niewytłumaczalną mocą, poderwała pociąg do góry i z szarpnięciem ustawiła go z powrotem na tory.
Potwór szykował się do kolejnego ataku, ale nim zdążył uderzyć, cała lokomotywa rozpłynęła się, przekształcając się w widmowy pociąg. Na torze po którym jechali, stał akurat opuszczony skład pasażerski, przez którego zaczęli po chwili przenikać. Pierwszy zobaczył wnętrze wagonów, a przez ich szybę dostrzegł małego króla. Wykorzystując fakt, że w tej formie nie odczuwał żadnego bólu, wymierzył celnie. Gdy tylko minęli przeszkodę, a lokomotywa ponownie się zmaterializowała, nacisnął spust. Długa seria trafiła w zdrowe oko potwora, tym razem powodując, że potoczył się na bok. Niestety, Pierwszy nie zdążył zobaczyć więcej, ponieważ jego świadomość zalała czerń.
***
Pierwszy ocknął się w kabinie stojącego pociągu. Każdy oddech palił jego wnętrzności, ale nawet gdy nie wciągał powietrza, ból był po prostu nie do zniesienia. – Maska…– wyszeptał. – Oddajcie mi maskę…
Lusia, która stała obok niego, pokręciła głową. – Ale ciężej ci będzie… – nim jednak skończyła mówić, Agatka podała ją Pierwszemu, a ten wciągnął ją natychmiast na twarz.
– On tego potrzebuje…– wyjaśniła.
Pierwszy wziął kilka głębokich wdechów przez pochłaniacze, a potem oparł się o ścianę. – Dlaczego…stoimy…? – wydusił z ledwością.
– Zegarki jeszcze się nie zsynchronizowały…– odparł Biedronka, spoglądając na niego niepewnie.
– Dobrze…dobrze…– wysapał Pierwszy. – Jak dojedziecie do Krańcowa, udajcie się do Zwrotnicy. To miasteczko przy dawnej stacji pkp…przy wieży ciśnień…
– Wiem gdzie to jest. – wtrącił Biedronka, a Pierwszy skinął głową.
– Poproście o rozmowę z Oli. Powiedzcie, skąd jesteście i że ja was przysłałem. Powiedzcie, żeby dała wam miejsce…Ma u mnie dług…za uratowanie życia…
Pierwszy nie był już w stanie dłużej mówić.Ból był zbyt duży. Biedronka i Lusia pochylili się nad nim, a kobieta chwyciła za rękę. – Nie ma już sposobu żebyśmy mogli ci się odwdzięczyć… – wyszeptała. – Ale naprawdę, jesteś wspaniałym człowiekiem…
– Zawsze będę o tobie pamiętał…– dodał Biedronka.
Pierwszy pokiwał głową i zaczął odpływać. Usłyszał jeszcze tylko jak nastawione przez niego zegarki zaczynają wygrywać alarmy.
–Wiem, że cierpisz, ale nie chcę żebyś odchodził. – usłyszał w swojej głowie, głos Agatki. – Wytrzymaj jeszcze chwilę. Może po tamtej stronie będzie jakaś nadzieja…
–Nie chcę już nadziei… – pomyślał Pierwszy. – Jestem zbyt zmęczony…Powiedz mi tylko…kim była ta kobieta…
–Tym czego skrycie pragniesz. – odparła mu w głowie Agatka. – Miałeś zbyt mało woli życia, żeby to przetrwać. Zajrzałam więc do twojej podświadomości i wyciągnęłam z niej największe skrywane pragnienie, o którym dawno już zapomniałeś. To, że chciałeś kiedyś mieć przy sobie kogoś do kogo poczułbyś coś i kto równie bez warunkowo kochałby ciebie.
–Nie mam już siły…–odparł jej Pierwszy i zaczął odpływać, czując jednocześnie jak cała lokomotywa rusza. Mimo, że chciał się poddać czuł jak na jego myśli, wpływa wola kogoś innego. Nie był w stanie nic na to poradzić, więc po prostu czekał.

Ja wiem, że wszyscy wakacjujemy, ale chciałem zapytać ile przyjdzie nam czekać na kolejne opowiadanie?
W żadnym razie nie poganiam, tylko chce(my) znać przybliżony termin, bo temperatury wysokie I suszy...
A i wogóle bardzo podoba mi się grafika w "Starym stylu" 😁
Jaaaaa Cięęęęęęę... Ale jazda. Pełna psychodela. Człowieku! Jarosławie!
WIĘCEJ!
Przeczytane jednym, zapartym tchem! Poczułem znowu to samo co czułem przy czytaniu pierwszych opowiadań! You did it crazy son of a bitch!
No takiego zakończenia rozdziału się nie spodziewałem. Musiała się uwidocznić twoja miłość do kolei 😁. Mega kawał historii, ciekaw jestem co dalej z Pierwszym