Wychodząc ze Strefy Zamarcia, Drugi przez kilka sekund nie był w stanie dostrzec niczego przez łzy, które nieustannie nabiegały mu do oczu. Nim zdołał je obetrzeć, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i niemalże jak za każdym razem po przejściu, runął kolanami wprost na asfalt. Przy okazji obcierając sobie jeszcze dłonie.
– Boże… – wyszeptał głosem drżącym bólu, obserwując jak krew zaczyna mu ciec między palcami. – Zdążyłem już zapomnieć, jakie to uczucie… – stwierdził, wspominając te wszystkie razy, gdy tak klęczał po wejściu do jakiegoś miasta.
– Wszystko w porządku? – zapytał go Pierwszy, a jego głos zabrzmiał teraz w głowie Grześka jak echo z innej rzeczywistości.
– Tak… Ja po prostu źle znoszę ten moment – mówiąc to osunął się na asfalt pokryty warstwą pyłu i brudu. – Chyba trzeba mieć do tego specjalne predyspozycje. Spotkałem kiedyś ludzi, dla których to było jak przechodzenie przez zwykłe drzwi.
– Dziwne… ja… niczego nie czuję… – mruknął Pierwszy.
Grzesiek musiał natomiast posiedzieć dłuższą chwilę. W oczekiwaniu, aż jego wzrok zbierze się do kupy, a uczucie ciągłego déjà vu przestanie rozpraszać uwagę. Po dobrej chwili, gdy rozpływające się kontury okolicy zlały się przed nim w całość, mógł on wreszcie sprawdzić, gdzie właściwie wylądowali. Podnosząc się powoli na niestabilnych nogach, zbliżył się do rdzewiejącej metalowej tablicy, z czasów ewidentnie tuż po Błysku. – Czersk… – odczytał na głos, z wysiłkiem rozszyfrowując wyblakłe i ledwie widoczne litery. – To nie jest gdzieś nad morzem?
– To inny Czersk – poprawił go Pierwszy. – Pod tą wielką wyblakłą plamą jest skręt na Górę Kalwarię – dodał, zwracając uwagę na ledwo widoczną część znaku.– Wyrzuciło nas po drugiej stronie Warszawy…
– Przynajmniej ciągle jesteśmy na Mazowszu – stwierdził Drugi, z ulgą odnotowując, że wciąż znajdują się w tym samym województwie.
Gdy mężczyzna uciekał z Nowego Dworu, po pierwszym przekroczeniu granicy, wylądował we wsi gdzieś na Śląsku. Jego kolejne próby przejścia przez Strefę Zamarcia nie były bardziej precyzyjne. Dopiero tuż przed dotarciem do Krańcowa, udało mu się nieco opanować tę niepewną sztukę podróżowania po Martwym Świecie. Przynajmniej do tego stopnia, że nie wyrzucało go już na drugi koniec kraju. Fakt, że tym razem znaleźli się w miejscowości wciąż na Mazowszu, Grzesiek uznał za dobry znak. – Chyba zaczynam łapać o co w tym chodzi! – stwierdził z satysfakcją.
– Albo Warszawa ma tak silny magnetyzm, że trudno się od niej uwolnić – uargumentował Pierwszy, dając jednocześnie logiczniejsze wytłumaczenie na ich pojawienie się w tym miejscu.
– W sumie też dobrze – podsumował Drugi, starając się utrzymać swój początkowy optymizm. – Nowy Dwór jest na tyle blisko Warszawy, że jak będziemy skakać po miejscowościach dookoła, w końcu na pewno do niego trafimy… – po tych słowach chciał już dać krok w stronę miasta, ale nagle poczuł wewnątrz dziwne rozterki, których źródło nie wydawało się pochodzić z jego własnego umysłu. – No dawaj, mów…– odetchnął, przeczuwając kolejny komentarz Pierwszego, który miał na celu zdmuchnąć ich ostatnie iskierki nadziei.
– Trochę martwi mnie fakt, że Nowy Dwór jest po drugiej stronie Wisły – wyjaśnił swoje obawy Pierwszy, czym faktycznie zasiał odrobinę niepokoju również u Grześka. – Duże zbiorniki wodne mają w tym świecie jakieś działanie blokujące. Krańcowo było rozdzielone Wiślinką przez lata, i z tego, co wiem, podobnie było z Warszawą i Wisłą. Tu może leżeć główny problem z dotarciem do naszego celu…
– Spokojnie, trafimy – stwierdził twardo Drugi, kładąc kres narzekaniom kompana. – Z tego, co wyłapałem od przewodników, kluczem jest przechodzenie przez Strefę Zamarcia w kierunku, w którym docelowe miasto znajdowało się w Starym Świecie. Prędzej czy później wylądujemy tam, gdzie trzeba.
– W takim razie staraj się iść w kierunku Góry Kalwarii – doradził mu Pierwszy. – Stamtąd Nowy Dwór będzie idealnie po przeciwległej stronie Warszawy.
Drugi planował wejść do miasta nie tylko za radą Pierwszego, ale też po to, aby trochę odpocząć. Był świadomy, że po kolejnym przejściu, które będzie miało miejsce w tak krótkim odstępie czasu, jego kondycja znacznie się pogorszy. Liczył również, że uda mu się znaleźć coś do jedzenia. Mimo iż opuszczali Zwrotnicę z pełnym wyposażeniem, ilość żywności i wody, którą mógł zabrać, była ograniczona.
Mężczyzna i tak był obciążony turystycznym plecakiem, w którym znalazły się między innymi: zapasowe ubrania, nóż, kompas, mapa Polski, środki opatrunkowe, alkohol do odkażania, leki przeciwbólowe, amunicja, pistolet P-83 (ten dostał w prezencie od Oli, gdy zdradził jej gdzie i w jakim celu wyruszał). A do tego dźwigał jeszcze swój potwornie ciężki, ale niezastąpiony płaszcz z Nocnego Przechadzacza. Na jedzenie i wodę nie miał więc zbyt dużo miejsca i liczył, że głównie będzie ją zdobywać po drodze. – Dobra, jak dotrzemy do miasta, zrobimy przerwę – powiedział, informując Pierwszego o swoim zamiarze. – Nawet krótka drzemka i coś do jedzonka, poprawią mój stan po następnym przejściu.
– W takim razie ja się na chwilę odłączę – odparł Pierwszy. – Nie chcę rozpraszać twojej uwagi, gdy wchodzimy w nieznane.
– Tylko nie oddalaj się za bardzo. Chcę mieć cię na oku – zażartował Drugi, ale jego wewnętrzny kompan już mu nie odpowiedział. Pozostawiony w towarzystwie ciszy, mężczyzna wyruszył samotnie dawną drogą numer siedemdziesiąt dziewięć.
Mijając kilka pierwszych metrów po spękanym asfalcie, dopiero po chwili uświadomił sobie, że przecież idzie do zupełnie nieznanego miejsca. – Szybko się zapomniałeś, co? – szepnął pod nosem. Z refleksem godnym weterana, niemal natychmiast sięgnął po broń. Nie mógł teraz uwierzyć, jak krótki czas spędzony w bezpiecznym azylu Zwrotnicy uśpił jego instynkt samozachowawczy, wypracowany przez lata w Nowym Świecie.
Z o wiele większym skupieniem, szybko zboczył z głównej drogi, która czyniła go widocznym jak na odstrzał, i zaczął przekradać się przez rosnące obok niej sady. Choć pozbawione liści karłowate drzewa owocowe nie oferowały idealnego kamuflażu, stanowiły jednak lepsze schronienie niż odkryty asfalt. Jego postać, wpleciona w cienie nagich gałęzi, była znacznie mniej widoczna.
Przedzierając się przez sad, Drugi dostrzegał w oddali zabudowania i niewielkie firmy usytuowane przy dawnej trasie. Wulkanizacje, części do maszyn rolniczych, sadzonki kwiatów ozdobnych – żadne z nich nie zwróciły jego uwagi na tyle, by skłonić go do zmiany wcześniej obranego kierunku. Dopiero widok migoczącej w oddali tablicy hotelu „Leśny Zakątek” wzbudził w nim większe zainteresowanie. Hotele przy trasach zazwyczaj dysponowały pokaźnymi kuchniami do obsługi gości, a co za tym idzie, mogły kryć w sobie spore zapasy żywności.
Oczywiście pod warunkiem, że nie zostały jeszcze wyszabrowane przez innych.
Drugi, już miał przenieść się na przeciwną stronę drogi, gdy nagle do jego uszu doleciał od dawna niesłyszany dźwięk pracującego silnika. Słysząc to, instynktownie rzucił się do najbliższego rowu, ukrywając swoją sylwetkę przed nadjeżdżającym pojazdem. Chwilę po tym, jak zdołał przysypać się zalegającymi na dnie liśćmi, w stronę granicy miasta przeleciał czarny furgon marki Daewoo Lublin. Mimo że auto pokonało drogę z niezwykłą prędkością, jak na swoje możliwości, Drugi zdążył dostrzec na jego boku obskurny malunek, serca zamkniętego w klatce.
– To chyba nie przypadek, że jadą wprost do granicy, chwilę po tym jak przez nią przeszliśmy…– odezwał się niespodziewanie Pierwszy, sprawiając, że Grześkowi prawie stanęło serce.
– Nie strasz mnie tak… – zganił kompana, wciąż obserwując, oddalające się auto.
Intuicja podpowiadała mu jednak, że Pierwszy nie mylił się nawet odrobinę. Furgon zatrzymał się precyzyjnie przed Strefą Zamarcia, a po chwili zawrócił, poruszając się znacznie wolniej. Grzesiek nie potrzebował nawet lornetki, by być pewnym, że kierowca bacznie obserwuje okolicę. Co więcej, dobiegające z wnętrza pojazdu niewyobrażalne walenie, budziło w nim spory niepokój. Brzmiało to, jakby na krypie siedział co najmniej Potłuk. – Cholera, jakby naprawdę wiedzieli, że ktoś właśnie przeszedł – zauważył, wychylając delikatnie głowę z rowu. – Jakie są szanse, że to jakiś tutejszy „furgon do wolności”?
– Nie ukrywam, że symbol „serca w klatce” nie wzbudził mojego zaufania – odpowiedział mu Pierwszy.
– Mojego też nie... – wyszeptał Drugi, chowając się głębiej w liściach, gdy auto zatrzymało się ledwie kilkadziesiąt metrów od ich kryjówki. – Wszędzie tu jesteśmy widoczni jak na dłoni. Oby szybko odpuścili…
Nagle drzwi z tyłu Lublina otworzyły się z impetem, a samo auto ruszyło do przodu. Siła pędu wyrzuciła z paki żywego Potłuka, który potoczył się bezwładnie po drodze.
– Wyczuje cię! UCIEKAJ! – zawołał Pierwszy.
Drugi, jakby otrzeźwiony jego krzykiem, poderwał się i wyskoczył z kryjówki. Nie mając innego pomysłu popędził wprost przez sad. Wiedział dobrze, że na otwartej przestrzeni nie miał szans zgubić Potłuka. Jedyną nadzieją było schronienie się w jakimś budynku. Wykorzystując moment, gdy potwór próbował się podnieść, pobiegł w stronę hotelu do którego i tak planował wcześniej dotrzeć.
Niestety, obciążony ogromnym plecakiem, nie zdołał przebiec nawet kilku metrów, gdy bestia już pędziła za nim, generując przy tym przerażający hałas. Okazało się, że ktoś przymocował do Potłuka sznur puszek i kawałków metalu, które uderzając o siebie, zdradzały jego położenie każdym ruchem.
– TO SĄ CHYBA JAKIEŚ JAJA! – przeklął Drugi, energicznie rzucając plecak z zapasami na ziemię. Tylko bez tego ciężaru miał jakąkolwiek szansę na ucieczkę przed niewykształconym.
Dużo lżejszy, zaczął wyprzedzać potwora, szybko zbliżając się do znaku wskazującego na hotel po drugiej stronie drogi. Przecinając asfalt, spojrzał w oddali na furgonetkę, która z uchylonymi oknami wyraźnie podążała za hałasem wywoływanym przez potwora.
Wbiegając na podwórze hotelu, Grzesiek liczył na szybkie znalezienie schronienia wewnątrz budynku. Planował później niepostrzeżenie wymknąć się, gdy Potłuk zgubi jego trop. Niestety, budynek okazał się natychmiast jedną wielką pułapką. Okna były zabite deskami, a drzwi zastawione stertą skrzyń. Grzesiek zauważył jednak, że skrzynie sięgały wystarczająco wysoko, by mógł wspiąć się po nich na dach. Bez wahania, wykorzystując każdą szparę i występ, wdrapał się na górę, szybko zdając sobie sprawę, że znalazł się w kolejnym ślepym zaułku. Dach, poza małym fragmentem nad podwórkiem, był otoczony gęstym drutem kolczastym. Świetliki i okna na półpiętrze były zabarykadowane równie solidnie jak te na dole.
Stojąc na dachu, Drugi zaczął rozglądać się za jakąkolwiek drogą ucieczki, kiedy na podwórko wpadł Potłuk, ciągnąc za sobą swój hałaśliwy łańcuch i tym samym odcinając mu szansę powrotu.
– Dobra! Nie zostajemy tu! – zawołał Drugi, biegnąc ku skraju dachu, który wychodził już poza obręb podwórka. Szybko rzucił na drut kolczasty swój płaszcz, chcąc prześlizgnąć się po nim na zewnątrz.
– Grzesiek, to naprawdę wysoko! – ostrzegł Pierwszy, ale to nie powstrzymało mężczyzny przed podjęciem ryzykownej decyzji.
– Damy radę! – krzyknął Drugi i zaciskając zęby prześlizgnął się po podszewce.
Dopiero w trakcie lotu, uświadomił sobie, że "naprawdę wysoko" oznaczało znacznie więcej, niż początkowo przypuszczał. Gdy z impetem uderzył o ziemię, poczuł, jak coś strzela w jego kolanach. To jeszcze byłby pewnie w stanie przeżyć, ale jedna ze stóp podwinęła mu się na wystającym kamieniu. Nagły, paraliżujący ból przeszył go tak intensywnie, że aż osunął się na ziemię.
W pierwszym odruchu poderwał się z powrotem, ale po kilku krokach ponownie upadł, obezwładniony bólem. W najlepszym razie jego kostka była zwichnięta, w najgorszym stopa roztrzaskana w drzazgi.
– KURWA MAĆ! – wykrzyknął Grzesiek, obracając się na plecy i trzymając broń w pogotowiu.
Potłuk wciąż hałasował na podwórzu hotelu, ale wydawało się, że ze strony stwora nic mu już nie grozi. Niewykształceni tego gatunku, byli zbyt ograniczeni, by pokonać przeszkodę na drodze do celu. Mimo to Grzesiek zdawał sobie sprawę, że ci, którzy potwora wypuścili, musieli być już niedaleko. Ten hotel był ewidentnie przygotowany jako zasadzka na podróżnych.
– Jesteś przerażony... – wtrącił Pierwszy w jego myśli. – Odetchnij głęboko, bo zaraz stracisz kontrolę...
– Wiesz... – odpowiedział ironicznie Drugi, czołgając się po ziemi. – Trochę trudno mi się wyluzować w tej sytuacji. Nawet myślenie o Jezz nie pomaga…
Do hałasu wywoływanego przez Potłuka dołączył nagle warkot silnika, który zaraz potem ucichł. Ledwie chwilę później, zza rogu hotelu wyłonił się obcy mężczyzna ubrany w czarny strój, i trzymający w rękach poganiacz elektryczny. Drugi nie czekając na poznanie oczywistych intencji przybysza, oddał szybki strzał w jego kierunku. Pocisk minął co prawda cel, ale wyraźnie zaskoczony napastnik natychmiast wycofał się za mur.
– Dużo tam masz tych pestek!? – zawołał nieco nerwowym, ale też wyjątkowo wyniosłym głosem.
– Chodź tu, to się przekonasz – odparł Drugi, poprawiając swoją pozycję do kolejnego strzału.
– Słuchaj, podziwiam twoją determinację – zawołał mężczyzna z furgonetki. – Ale ten dach był naprawdę wysoki! Nie wierzę, że spadając nic sobie nie złamałeś! Nie utrudniaj mi pracy i nie pogarszaj swojej i tak chujowej sytuacji.
Grzesiek uśmiechnął się ironicznie pod nosem. – To co mi proponujesz!? – spytał, nawet na chwilę nie opuszczając broni. – Może sobie pieprznę w łeb i dam ci się w spokoju okraść?
– Nie byłaby to dla ciebie najgorsza opcja! – odparł natychmiast mężczyzna. – Ale możesz się też po prostu poddać!
Grzesiek prychnął z niedowierzaniem. – Raczej spasuję – zawołał, celując dokładnie w miejsce, z którego dochodził głos. – Mam za sobą otwarte pole. Nie zajdziesz mnie z żadnej strony! Jak tylko wychylisz łeb zza płotu, to ci w nim machnę wywietrznik. Może ty sobie odpuść! Jest mi tu całkiem wygodnie! Mogę tak cały dzień! W razie czego nawet zrobię pod siebie!
Mężczyzna za płotem zaśmiał się. – Pyskaty jesteś! Lubię takich twardzieli zza granicy – powiedział, ale po chwili jego głos stał się dużo ostrzejszy. – To ostatnia propozycja! Rzuć mi ten pistolet, albo ściągnę na ciebie „Grzechotkę” i pozbieram to, co z ciebie zostanie.
Drugi nie miał wątpliwości, że mężczyzna używając określenia „Grzechotka” mówił o Potłuku. Niejasne było tylko dla niego, jak planował przyciągnąć uwagę bestii, unikając jednocześnie ryzyka stania się jej ofiarą. Skoro jednak już raz udało mu się schwytać niewykształconego i umieścić go w samochodzie, musiał mieć na to jakieś metody. Dodatkowo Grzesiek zdawał sobie sprawę, że krótka broń, którą dysponował, nie była wystarczająca, aby poważnie zagrozić niewykształconemu. Potłuki chociaż niewyobrażalnie głupie, były przy tym wyjątkowo wytrzymałe na ostrzał z broni, krótkiej. W tej sytuacji, nawet zwykła siekiera wydawała się być lepszym wyborem niż jego pistolet. Oczywiście, gdyby tylko mógł swobodnie nią wymachiwać.
– Najwyżej wypalę do niego wszystko, co mam... – pomyślał z niepokojem, sięgając po zapasowy magazynek.
Mimo broni w ręku, nie czuł się tak odważnie jak udawał. Po oddanym strzale do obcego, zostało mu jedynie piętnaście naboi w dwóch magazynkach. Nie mógł też być pewien, czy zdoła przeładować broń, zanim Potłuk go dosięgnie. Od śmierci dzieliło go w najgorszym razie zaledwie siedem pociągnięć spustu. Czując olbrzymią presję, nagle zorientował się, że ból jego nogi zaczyna słabnąć. Przez głowę przeszło mu, że to adrenalina go odrętwiała, lecz szybko zdał sobie sprawę, że to uczucie ulgi, związane było z narastająco obecnością Pierwszego.
– Dawaj… nie wytrzymam tak długo – zawył głos mężczyzny, a ból ustąpił całkowicie.
Drugi, korzystając z tej chwili wsparcia, szybko wstał i z bronią gotową do strzału, szerokim łukiem okrążył pędem hotel.
Już po chwili dostrzegł mężczyznę w skórzanej kurtce, idącego wzdłuż płotu. Zdziwienie na jego twarzy wyraźnie zdradzało, że naprawdę nie spodziewał się, iż jego przyszła ofiara będzie w stanie się poruszyć. Zanim zdążył w ogóle zareagować, Grzesiek oddał trzy strzały. Dwa z nich chybiły, wbijając się w ogrodzenie, ale trzeci ranił kierowcę furgonu w brzuch. Krwawiący osunął się na płot, trzymając kurczowo elektryczny pastuch.
Grzesiek, nie tracąc ani chwili, podbiegł do niego i mocnym kopnięciem wytrącił mu broń z ręki.
Zszokowany mężczyzna, z przerażeniem w oczach, ściskał ranę, z której obficie sączyła się krew, tworząc przy tym ogromną plamę na jego czarnej kurtce. – Co ty kurwa jesteś? Jakiś robocop? – wyrzucił z siebie w amoku.
Drugi, słysząc to, nie mógł powstrzymać szyderczego uśmiechu. Jednak wraz z ustępującym strachem, zniknęła również dodatkowa siła, jaką dawała mu Pierwotna Wola wspierana przez Pierwszego. Nagły powrót bólu był tak intensywny, że Grzesiek momentalnie osunął się na ziemię. Do tego stracił kontrolę nad bronią, która upadła obok niego z głuchym łoskotem.
W jednej chwili zarówno on, jak i mężczyzna z furgonetki, rzucili się w stronę pistoletu. Grzesiek, napędzany adrenaliną, zignorował przeszywający ból, dzięki temu udało mu się dotrzeć do broni jako pierwszemu. Niestety nim zdołał wycelować, napastnik rzucił się na niego, próbując wyrwać mu pistolet z rąk.
Rozpoczęła się walka o dominację. Obaj mężczyźni nie odpuszczali, tarzając się po ziemi przez kilka długich minut. Kierowca furgonetki był już jednak poważnie osłabiony z powodu utraty krwi. Ostatecznie, w pojedynku postrzał kontra skręcona kostka, to pierwsza z ran była zdecydowanie bardziej obciążająca.
Napastnik w końcu opadł z sił, a Drugi triumfalnie wyrwał mu broń z bezwładnych dłoni. – Bądź łaskaw...i poddaj się – wysapał, ledwo łapiąc oddech.
Mężczyzna, nawet gdyby chciał, nie miał już siły walczyć. Po prostu zamknął w rezygnacji oczy i osunął się na bok. Dopiero teraz Grzesiek zauważył, że na jego skórzanej kurtce, widniał ten sam symbol, który był na furgonetce – białe serce zamknięte w klatce.
- Po prostu nie mogliśmy trafić na jakieś spokojne miejsce - westchnął Pierwszy. – Jakiś pusty, niezamieszkały świat…
- No przecież, że nie mogliśmy… - podsumował Grzesiek, który pomimo bólu i wycieńczenia, ostrożnie przeszukał rannego.
W kieszeniach mężczyzny znalazł, tylko kluczyki do samochodu. Przez myśl przeszło mu, że powinien spróbować wyciągnąć z niego jakieś informacje, może o kolejnych niebezpieczeństwach, które mogą na niego czekać. Niestety, obcy był już nie tylko nieprzytomny, ale i blady jak ściana. Jego śmierć wydawała się być kwestią minut, a szansa, że odzyska jeszcze przytomność, prawie żadna.
Z trudem podnosząc się, zaczął kuśtykać na tył hotelu. Musiał odzyskać swój płaszcz, który spadł z dachu chwilę po nim. Po kilku męczących minutach, gdy miał już z powrotem ukochany relikt, powoli i ostrożnie ruszył w stronę drogi dojazdowej, gdzie spodziewał się znaleźć czarny furgon.
Musiał być przy tym bardzo uważny, aby nie zwrócić na siebie uwagi Potłuka, który nadal hałasował przed hotelem. Z ulgą zauważył jednak, że jego przeciwnik zaparkował auto tak, że między nią a niewykształconym wciąż znajdował się płot.
Uchylił drzwi Lublina i z wysiłkiem wsunął się na wytarte siedzenie. Wewnątrz unosił się zapach potu, ale poza tym w kabinie panował względny porządek. Na siedzeniu leżał metalowy termos z kawą, a nad nawiewami zamontowane było CB-radio.
Zauważył, że w tylnej części pojazdu, ściana za plecami kierowcy była zabudowana grubą blachą. To wskazywało na przystosowanie furgonetki do przewozu więźniów, albo Potłuków.
– Ładnie tu sobie urządziliście... – skwitował Grzesiek, wkładając kluczyk do stacyjki.
Silnik odpalił płynnie, lecz gdy spróbował wcisnąć pedał sprzęgła, ból w nodze niemal pozbawił go przytomności.
– Co się stało? – spytał nagle Pierwszy, jakby właśnie został wybudzony z drzemki.
– Nie mogę chodzić – wyjaśnił Grzesiek, nie kryjąc dyskomfortu. – Chciałem sobie uprzyjemnić drogę, ale nie mogę wcisnąć sprzęgła...
– To jedź bez – zasugerował Pierwszy.
– Jak to bez? To nie jest automat – zdziwił się Grzesiek.
– Można jechać samochodem nawet bez działającego sprzęgła – wyjaśnił Pierwszy pośpiesznie. – Zgaś silnik...
Drugi zaciekawiony, wykonał polecenie. – I co dalej? – zapytał, czekając na kolejne instrukcje.
– Wbij drugi bieg i zapal – kontynuował Pierwszy.
Grzesiek wzruszył ramionami, ale w jego oczach pojawił się cień nadziei, który zgasł gdy tylko przekręcił stacyjkę. Autem natychmiast gwałtownie szarpnęło, a silnik wydał z siebie obrzydliwe jęknięcie. – Mówiłem, że się nie da! – wrzasnął wściekle, bo przy okazji uderzył zranioną nogą o pedały.
- Da się! – odparł mu stanowczo Pierwszy. – Musisz zrobić to szybciej i płynniej. Nie puszczaj kluczyka, aż silnik nie zaskoczy i bądź gotowy na szarpnięcie…
Drugi, choć pełen wątpliwości, postanowił dać temu jeszcze jedną szansę (głownie dlatego, że nie wyobrażał sobie dotrzeć teraz gdziekolwiek na piechotę). Odetchnął ciężko, jakby gromadząc w sobie siły na kolejną próbę, i ponownie przekręcił stacyjkę. O dziwo okazało się jednak, że po kilku wręcz króliczych skokach, auto zapaliło i zaczęło się spokojnie toczyć.
- O Boże, o kurwa! Tak! TAK! – zawołał Drugi, pełen euforii, po tym jak uświadamiał sobie, że uniknął konieczności powrotu po plecak na piechotę. – Ja cię chyba z tej głowy, wcale nie wypuszczę…
Jego chwilową radość, przerwał jednak poważny głos Pierwszego. - Drugi…
- No? – spytał, spodziewając się jakiegoś wybuchu odnośnie ostatniego zdania jakie wypowiedział. Zamiast tego usłyszał złośliwy komentarz, który sprawił, że poczuł się jak ostatni kretyn.
- Ale wiesz, że mogłeś po prostu wcisnąć sprzęgło zdrową nogą?
To retoryczne pytanie sprawiło, że Drugi poczuł nieodpartą chęć uderzenia czołem w kierownicę, ale zamiast tego potoczył się w milczeniu do miejsca, gdzie porzucił swoje zapasy. Gdy znalazł się tuż nad plecakiem, otworzył drzwi, i z niemałym trudem wciągnął go do środka. Następnie odjechał samochodem kilkaset metrów od hotelu, a potem skręcił w ledwo widoczną dróżkę, którą dojechał do starej rolniczej wiaty. Tam zaparkował auto tak, by to nie było widoczne z drogi.
Ukryty, już na spokojnie, Grzesiek wyciągnął z plecaka czystą koszulkę i zrzucił z siebie tę poplamioną krwią obcego mężczyzny. Niechętnie postanowił również zmienić spodnie. Ze względu na stan nogi, nie było to łatwe zadanie, ale skoro te nie były w lepszym stanie niż koszulka, poczuł się do tego wewnętrznie zobowiązany. Po długiej chwili, pełnej bólu i niezręcznego wyginania się w ciasnej kabinie, był tak wyczerpany, że zdecydował o dłuższym odpoczynku. Sięgnął więc po termos, który podczas jego gimnastyki wylądował na podłodze, a w tym ku jego uciesze, wciąż znajdowała się ciepła kawa.
- Ładnie nam się ta podróż zaczęła... – westchnął Drugi, opierając się o kierownicę i trzymając w ręce parujący napój. – Jak długo może się goić takie zwichnięcie?
- Przy takim urazie, pewnie ze trzy tygodnie... – odpowiedział mu Pierwszy.
Drugi westchnął ciężko, potwierdzając swoje obawy i spojrzał na swoją opuchniętą stopę, którą nie był w stanie nawet włożyć z powrotem do buta. – Cud, miód, malina... – jęknął. – Może powinniśmy wrócić do Strefy Zamarcia?
Pierwszy milczał przez dłuższą chwilę, zanim w końcu rzucił, głosem pełenym niepokoju – To pewnie będzie tak samo niebezpieczne, jak zostanie tutaj…
- Zachciało mi się, skakania z dachu – pożalił się Grzesiek, łapiąc łyk kawy. – Cholera, gdybym wiedział, że gość nie ma broni! Ale uciekając, byłem święcie przekonany, że jest uzbrojony…
Po dziwnym ucisku w głowie, Grzesiek zdał sobie sprawę, że Pierwszy intensywnie rozmyśla nad jego słowami. Już wcześniej kilkakrotnie doświadczył tego uczucia, ale dopiero teraz połączył je z momentami głębokiej refleksji swojego towarzysza.
- Krańcowo albo Nowy Dwór mogą trochę wypaczyć twoje spojrzenie... – stwierdził w końcu Pierwszy.
- To znaczy? – zapytał Drugi.
Pierwszy, ze spokojem, zaczął mu tłumaczyć.- Oba miasta, Krańcowo i Nowy Dwór, sąsiadują z bazami wojskowymi, więc zagęszczenie broni w stosunku do liczby mieszkańców było w nich niezwykle duże jak na polskie warunki. – stwierdził, dodając po chwili. - Do tego sama broń to jeszcze nie wszystko. W Krańcowie, mimo licznych resetów jakie dotknęły komisariat, w ciągu sześciu lat zużyto całą amunicję ze Starego Świata. Gdyby nie Siwy i jego faktoria, Weterani, Armia Daniela, Zatorze, czy Wieżowiec. Wszyscy walczyliby już na noże. Wiele społeczności, które wyrosły na gruzach dawnego Zarzecza, do tej pory nawet nie posiada prawdziwej broni ze Starego Świata...- Drugi, słuchając, kiwał głową w zamyśleniu, ale nie przerywał Pierwszemu, zanim ten nie zapytał. – Pomyśl Grzesiek. Podróżowałeś tyle czasu po Martwym Świecie, ile uzbrojonych grup widziałeś?
Drugi, robiąc szybki wgląd w swoje wspomnienia, odpowiedział – Nie wiele… W sumie to od opuszczenia Nowego Dworu, naprawdę rzadko…
- Dokładnie! – wtrącił Pierwszy. – Myślę, że spotykając kogoś obcego, raczej możemy w dużej mierze zakładać, że nie będzie uzbrojony.
Grzesiek, odczuwając pulsowanie bólu w nodze, poczuł narastającą irytację. - Szkoda, że nie omówiliśmy sobie tak ważnego szczegółu, dużo wcześniej!
- Myślałem, że nabierzesz doświadczenia po tylu latach w Nowym Dworze i Martwym Świecie... – stwierdził Pierwszy, nie kryjąc wcale swojego zdziwienia.
Na te słowa, Drugi poczuł ciężar w żołądku, który z pewnością nie był spowodowany kawą. - Mogę być z tobą szczery? – spytał.
– Zadając pytanie w ten sposób, sugerujesz, że wcześniej mnie okłamywałeś – zripostował Pierwszy.
Drugi uśmiechnął się pod nosem, przypominając sobie, że już kiedyś wymienili dokładnie te same słowa, ale zaraz potem zaczął już markotnie. - Wiesz, ja nigdy nie dorosłem do twojego poziomu... – stwierdził spoglądając przez okno samochodu. - Jestem trochę tchórzliwy, nie potrafię kontrolować swoich głupawek… Ja w ogóle często zachowuję się po prostu głupio. Co gorsza, zdaję sobie z tego sprawę, ale za cholerę nie potrafię tego zmienić. Jak bardzo bym nie próbował…
- Jesteś dla siebie zbyt surowy – wtrącił Pierwszy. – Wydaje mi się, że jesteś zdecydowanie bardziej dojrzały i doświadczony, niż byłeś lata temu...
- Pierwszy – kontynuował Grzesiek nie zmieniając swojego tonu. – Wiesz jak przetrwałem podróż, do Krańcowa? Nie dzięki jakiemuś mistycznemu doświadczeniu. Po prostu mam długi jęzor i gładką gadkę. W Nowym Dworze, narobiłem sobie tyle kontaktów, że gdy zacząłem planować ucieczkę, zdołałem nakraść tony sprzętu! Reliktów, Nowodworskiej technologii, rzeczy o których w życiu byś nawet nie pomyślał. To one zapewniały mi przetrwanie w trakcie podróży, a co najlepsze jeszcze masę z nich traciłem przez własną głupotę. Moje umiejętności ograniczają się do noszenia tego cholernego płaszcza, który uratował mi życie więcej razy niż cokolwiek innego. Nie będę cię okłamywał, że gdy myślałem o tej podróży, liczyłem głównie na ciebie i na twoją pomoc.
Po tych słowach w głowie Drugiego zapanowała długa cisza, aż w końcu Pierwszy westchnął głęboko, co Drugi dosłownie usłyszał w wewnątrz siebie. – Zrobię co w mojej mocy – stwierdził niespodziewanie, dodając po chwili. – Ale jestem tylko głosem w twojej głowie i na doradztwie, moje możliwości się skończą.
- Nie do końca! – zawołał entuzjastycznie Grzesiek. – Przecież, zablokowałeś mi ból w nodze! W krytycznej sytuacji jesteś w stanie zrobić znacznie więcej, niż tylko doradzać…
- To było ogromne ryzyko! – zaprotestował Pierwszy. – Jakbym przesadził, mogłeś zniknąć…
- Wiem, wiem…- jęknął Drugi. – Nie mam zamiaru nadużywać twojej „realnej” pomocy, ale teraz musimy postanowić co dalej.
- To radio raczej nie znalazło się tu przypadkiem – zasugerował Pierwszy. – Może uda nam się wyłapać jakieś informacje.
Grzesiek wyciagnął rękę i włączył CB. Nie musiał nawet szukać prawidłowego kanału, bo ten był nastawiony przez poprzedniego właściciela furgonetki. Chwilę to trwało nim usłyszał nieprzyjemny, chrapliwy głos.
- Ej, Sławek, Sławek! Stary, co tam u ciebie? Złapałeś już kogoś, czy tylko przepijasz paliwo?
- Spierdalaj, Janek. Ja dziś tylko te puste domy sprawdzam. Ale, kurwa, znalazłem parę dobrych butów. Szkoda, bo pewnie na ciebie będą za duże.
- Haha, śmieszek się kurwa znalazł. A kto pojechał na czujkę?
- Marcel – odpowiedział Sławek, po czym nastąpiła chwila ciszy, nim Janek odezwał się ponownie.
- Gnojek nie daje znaku życia, mógłby kurwa uważać na radio... MARCEL, BAŁWANIE! JAK TAM JESTEŚ, TO SIĘ ODEZWIJ!
Jak podejrzewał Drugi, Marcel nie miał prawa się odezwać, bo akurat w tym momencie nie żył, ale Sławek miał na ten temat inną teorię.
- Pewnie znalazł jakąś laskę w krzakach. Też bym podymał...
- A weź mi nie mów! Co na czujkę pojadę, to zawsze chłop przełaził! A ten Marcel, to chyba ze dwa razy małolatę wyłapał...
- Wierzysz w to? Ja w życiu nie widziałem, żeby z tamtej strony jakakolwiek baba wyszła, a co dopiero małolata...
- MARCEL, DEBILU! ODEZWIJ SIĘ, BO CI DO DUPY NAKOPIĘ! – zawołał ponownie Janek.
- Nie odezwie się! Może goście z Zamku go dojechali...- skomentował to Sławek.
- Buhahaha! Z tego debila mała strata by była, tylko Lublina szkoda...
Znowu zapadła cisza tym razem trwająca dobre pięć minut, aż w końcu Janek spytał już nieco zaniepokojony - Sławek, daleko od niego jesteś?
- Z dziesięć minut od hotelu.
-To może tam podjedź? Jak się okaże, że rucha, to go kopnij w gołą dupę.
- A jak to Zamek?
Po ponownej ciszy, Janek stwierdził grobowym głosem. - To trzymaj rękę na radiu, skrzyknę chłopaków jakby co...
Po zakończeniu nasłuchu, w kabinie Lublina zapadła grobowa cisza. Grzesiek, podpierając się obolałą nogą o kierownicę, z zamyśleniem wpatrywał się w rozmazaną panoramę za brudną szybą. – No i jak mogło być inaczej – zaczął w końcu z żalem. – Początek podróży i od razu ja prawie łamię nogę, a w świecie, do którego trafiamy, jest duża, zorganizowana i zjebana banda.
Drugi, po chwili koncentracji, poczuł ucisk w głowie, sygnalizujący, że Pierwszy intensywnie rozmyśla. – Na pewno nie możemy tu zostać – stwierdził, głos mężczyzny w jego głowie. – W okolicy jest niewiele zabudowań, a ci łowcy niewolników szybko odnajdą ciało tego chłopaka. Zwłaszcza przy hałasie, jaki robi Potłuk...
– Cholera… – westchnął Drugi, głaszcząc boleśnie swoją opuchliznę. – A może jednak poczekać do wieczora? Już jest dość późno, w ciemności byłoby nam się łatwiej przekradać…
– Przekradać tak – przyznał Pierwszy. – Ale jechać samochodem bez świateł nie dasz rady. Z kolei w nocy, światła będą widoczne z bardzo daleka, a to zbyt duże ryzyko. Musimy ruszać i to już…
– Ale gdzie? – spytał Drugi, z lekką nutą rezygnacji w głosie. – Chyba nie do miasta?
– Właśnie tam – odparł przekornie Pierwszy, co wywołało u Grześka nie mały wstrząs.
– Oszalałeś?! – zapytał natychmiast, prawie spoglądając w głąb swojej czaszki, jakby chciał przyjrzeć się teraz Pierwszemu. – Przecież oni na pewno właśnie tam mają swoją bazę.
Po kolejnym ucisku w głowie, Drugi zrozumiał, że Pierwszy jest albo zirytowany, albo zdenerwowany. – Posłuchaj, a pamiętasz jak w czasach Pierwszej Grupy, ukrywaliśmy się w Krańcowie po Wielkim Wyrzucie? Też była tam masa band. Potrzebujemy czasu, żeby wyleczyć twoją nogę, a w mieście mamy najwięcej kryjówek i największy potencjał, żeby szybko uzupełnić zapasy. To, co mamy w plecaku, skończy się błyskawicznie…
Drugi, słysząc te słowa, nie mógł zaprzeczyć logiczności argumentów Pierwszego. Jednak wciąż, wizja ukrywania się w mieście wydawała się mu nadzwyczaj ryzykowna. – Gdybym miał wybór, wolałbym wcale nie wybierać – westchnął ciężko, ale mimo to jego dłoń niepewnie sięgnęła po kluczyk.
Stary silnik ożył, wydając charakterystyczne bulgotanie, które przez chwilę było jedynym dźwiękiem jaki towarzyszył mu przy wyjeździe z obecnej kryjówki.
Tym razem, zamiast męczyć się z obolałą nogą, zdecydował użyć zdrowej do obsługi wszystkich trzech pedałów, to jednak nie było łatwe. Prawie każda próba hamowania kończyła się zadławieniem silnika, a nawet samo utrzymanie nogi na dywaniku powodowało, że ból stawał się niemal nie do zniesienia. W głębi duszy Grzesiek marzył już tylko o tym, by znaleźć opuszczone mieszkanie i po prostu położyć się na łóżku.
Jego sytuacja nieco się poprawiła, gdy wreszcie wyjechali na główną drogę. Samochód przestał być rzucany po dołach i nierównościach, a czwarty bieg pozwolił na spokojną jazdę, wykorzystując jedynie gaz. Chwila ulgi sprawiła, że nadzieja znów zaczęła kiełkować w jego sercu. Wyobrażał sobie, jak przypadkiem natrafiają na niewyszabrowane mieszkanie pełne zapasów, gdzie będzie mógł spokojnie odpocząć.
- Twój optymizm, wynika głównie z marzycielstwa i irracjonalności – zauważył nagle Pierwszy, który najwyraźniej sam dostrzegł fragmenty tych fantazji.
- Oj tam! – odparł Grzesiek z uśmiechem. – Przecież to nie jest niemożliwe…
Zanim jednak mężczyźni zdążyli zatopić się w bardziej przyjemnej rozmowie, odwracającej uwagę od ich problemów, przez radio dobiegło wołanie Sławka.
- JANEK! JANEK! KURWA!
- Co się dzieje? – odpowiedział natychmiast wywołany mężczyzna.
- Znalazłem Marcela – wybuchnął Sławek, a głos drżał mu z nerwów. – Nie żyje, zastrzelony! Rozumiesz? Zastrzelony!
- Co ty pieprzysz!? – odparł Janek. – Myślisz, ze to ci z zamku?
- Nie, on jest zastrzelony normalnie bronią! Kurwa, bronią! – podkreślił Sławek.
Nastała chwila ciszy, zanim Janek zapytał – A jego Grzechotka? Auto?
- Grzechotka siedzi w pułapce, a Lublina nie ma… – opisał sytuację Sławek.– Myślisz, że go przybłęda utłukła?
- Najpewniej…- westchnął, Janek. – Dobra, weź Grzechotkę na pakę, a ja podjadę po chłopaków. Facet raczej po naszym „przyjęciu” wypieprzył z miasta, ale może chociaż zostawił auto. Trzeba poszukać…
- Dobra, dobra…- potwierdził Sławek, a potem z głośnika znowu zaczął dochodzić wyłącznie szum.
Po tym, co usłyszał przez radio, Drugi momentalnie stracił animusz. Nieświadomie zaczął zwalniać, a jego myśli zawirowały w poszukiwaniu jakiejś alternatywy. – Może powinniśmy zmienić kierunek? – zastanawiał się na głos. – Może znaleźć jakąś boczną drogę…
– Problem w tym, że tu są same zjazdy do prywatnych posiadłości – odpowiedział Pierwszy. – Większość z nich raczej sprawdzą, bo widać, że zależy im na odzyskaniu auta – po chwili zastanowienia dodał natomiast. – Wciśnij ile dasz radę i na pierwszym możliwym skręcie odbij od głównej drogi.
Drugi przytaknął i mocniej docisnął gaz, jednak zgodnie z przewidywaniami Pierwszego, wszystkie boczne drogi prowadziły jedynie na czyjeś podwórka. – Cholera, no nie wierzę! – zawołał, gdy po pięciu minutach jazdy, nadal nie natrafili na żadne dłuższe odgałęzienie. – Nie ma tu żadnych wsi po drodze?
– Zaraz musi coś być – przekonywał go Pierwszy, choć jego głos również zabrzmiał niepewnie. Chwilę później ich oczom ukazał się znak, informujący o zbliżającym się skrzyżowaniu. – To nasza szansa – stwierdził już znacznie pewniej mężczyzna. – Odbijemy tutaj i spróbujemy się ukryć, a do miasta ruszymy rano…
Drugi skinął głową, pełen nadziei, i wydusił z silnika ile tylko mógł, zwalniając dopiero, gdy zbliżyli się do rozwidlenia. Tam jednak spotkało ich coś, czego nie przewidzieli. Skręcając w boczną drogę, natknęli się na inne auto. Czarna Suzuki Vitara z symbolem serca na boku, identycznym jak na Lublinie, minęła ich o grubość lakieru.
– NIE CZEKAJ! DAJ GAZU! – krzyknął Pierwszy.
Lublin ruszył, adekwatnie do prędkości z jaką rozpędzały się podstarzałe dostawczaki. W lusterku widać było, jak Vitara zawraca i rusza za nimi. Z radia dobiegł głos Janka – Sławek! Mam Lublina, skręcił na Podgórze!
– POJEBAŁO CIĘ! NIGDY NIE MÓW LOKALIZACJI PRZEZ RADIO, TE CHUJE Z ZAMKU SŁUCHAJĄ WSZYSTKIEGO! – wykrzyczał ktoś w odpowiedzi.
– Pieprzyć ich, gonię tego skurwiela! – odparł Janek.
Drugi walczył z samochodem, próbując wykrzesać z niego więcej mocy, ale Vitara nie odpuszczała. Na szczęście, będąc starą terenówką, również nie imponowała osiągami, więc pogoń przypominała bardziej wyprzedzanie się ciężarówek niż wyścig. Niestety na dłuższą metę Suzuki zdawała się zyskiwać przewagę, powoli zmniejszając dystans między nimi.
Grzesiek, świadomy, że dalsza ucieczka jest bezcelowa, niespodziewanie zaczął zwalniać.
– Co robisz? – spytał natychmiast Pierwszy.
– Tym złomem mu nie ucieknę – odpowiedział mu Grzesiek, podminowanym głosem. – Ale mogę jeszcze spróbować jednego – dodał, sięgając po radio. – Posłuchaj mnie, Janeczku, a może okażesz się mądrzejszy od Marcela... – zaczął, starając się brzmieć jak najbardziej groźnie. – Nie dam rady ci uciec, ale w przeciwieństwie do was mam prawdziwą broń i wystarczająco dużo amunicji, by zrobić wam tutaj Eldorado! Chcesz skończyć jak kumpel pod hotelem? Dawaj! Staję i jestem na was gotowy!
Po tych słowach Grzesiek wyhamował Lublina do iście ślimaczego tempa, a w lusterku wstecznym widać było, jak Vitara również zwalnia, trzymając pewien dystans. Napięcie w powietrzu było gęste, a każda sekunda wydawała się teraz trwać minuty. Drugi czekał, gotując się na każdą ewentualność, a jego palec lekko spoczywał na spuście wyciągniętego pistoletu.
Nagle z radia dobiegło wołanie. – Wiesz gościu zabiłeś jednego z naszych i zajebałeś mu furę. Trochę ciężko ci teraz odpuścić. Zwłaszcza, że może tak naprawdę blefujesz i nie masz…
Grzesiek, nie czekając na koniec wypowiedzi Janka, wyciągnął rękę przez otwartą szybę i oddał strzały w kierunku jadącego za nimi samochodu. Jeden chybił całkowicie, drugi trafił Vitarę w lampę, a trzeci rozbił jej szybę. Oczywiście nie było realnej szansy na trafienie kierowcy, ale Drugi liczył, że dzięki temu podkreśli swoją determinację.
– Dobra! Dobra! Widzę, że trochę tych naboi masz! – warknął Janek przez radio. – Jedź sobie, skurwielu! Obyś zdechł gdzieś po drodze! – zawołał, zjeżdżając autem z drogi.
Grzesiek odetchnął głęboko, czując, jak ogromny ciężar spada z jego żołądka. – Udało się! – wykrzyknął, uderzając pięścią w kierownicę. – Raz w tym cholernym dniu coś mi się udało! - Z trudem ponownie rozpędzając samochód, Grzesiek nie mógł uwierzyć, że miał szczęście trafić na rozgarniętego bandytę, który nie próbował walczyć z nim bez względu na koszt.
– Dlaczego akurat Eldorado? – spytał wyraźnie zaintrygowany Pierwszy, gdy Vitara zniknęła im już z lusterka.
Grzesiek zmarszczył czoło, zaskoczony pytaniem. – No wiesz, taki Dziki Zachód, strzelanina w samo południe…
– Eldorado to było mityczne miasto ze złota, którego poszukiwali Hiszpanie w Ameryce Południowej – wyjaśnił mu Pierwszy. – Nie miało nic wspólnego z amerykańskim Dzikim Zachodem... To nawet nie jest ten sam kontynent.
– Oj tam! – przerwał mu Grzesiek. – Ważne, że podziałało.
Westchnienie Pierwszego, które rozbrzmiało w umyśle Grześka, było tak wyraźne i głośne, że wydawało się, iż usłyszeli by je nawet ci, którzy nie mieli go w głowie. Drugi jednakże pochłonięty własnymi rozważaniami, zupełnie to zignorował i skupił się na bardziej przyziemnych kwestiach. – To co? Dalej kierujemy się na Górę Kalwarię? – zapytał, zerkając przez okno na coraz bliższą panoramę miasta.
– Tak, raczej tak...– odparł Pierwszy, chociaż Grzesiek wyczuł, że szargają nim jakieś wątpliwości.
– A co jeśli będą nas szukać? – dopytywał, czując, jak niepokój zaczyna ponownie w nim narastać.
– Pamiętaj, oni nie wiedzą, że masz zwichniętą nogę – uspokajał go Pierwszy. – Jeśli znajdą porzucone auto, prawdopodobnie pomyślą, że przekroczyliśmy granicę Strefy. A my, przy odrobinie szczęścia, znajdziemy bezpieczne schronienie, gdzie będziesz mógł odpocząć i zregenerować siły.
– Dobrze – potwierdził Grzesiek, którego wzrok przykuła teraz ogromna wieża zamkowa z czerwonej cegły. – To Góra Kalwaria? – spytał zaciekawiony.
– Nie, to Zamek w Czersku – odpowiedział mu sztywno Pierwszy.
Grzesiek, spojrzał jeszcze raz na wyrastającą w oddali imponującą konstrukcję. Zamek, choć w częściowej ruinie, wciąż zachwycał swoją monumentalnością. Otoczony fosą i umiejscowiony na wzgórzu, dominował nad okolicą. Jego mury z żywo czerwonej cegły, kontrastowały wyjątkowo mocno z wyschniętymi barwami otaczającej go roślinności.
– Byłeś tam kiedyś? – zapytał Grzesiek, nadal wpatrując się w zamkowe mury.
– Nie miałem okazji, ale Szlak Książąt Mazowieckich jest dość popularny jako trasa do wycieczek – wyjaśnił Pierwszy. – To znaczy był… – poprawił się po chwili. – Wątpię żeby obecnie podróżowało się dla przyjemności…
Drugi, pochłonięty widokiem, został brutalnie wyrwany ze swojej zadumy przez coraz głośniejszy huk nadjeżdżających samochodów. Kiedy popatrzył w lusterko, jego serce zamarło na moment. Za nim, w szybkim tempie zbliżały się czarne pojazdy, każdy z nich z charakterystycznym symbolem klatki malowanym na boku.
Z radia CB dobiegł natychmiast groźny, surowy głos jednego z łowców. – Myślisz, że odpuścimy komuś kto zgasił światło jednego z naszych? ZDECHNIESZ NA TEJ DRODZE, PAJACU! BIAŁE SERCA ZA MNĄ!
Z pościgowych pojazdów wypadło momentalnie sportowe-coupe, które z łatwością zaczęło doganiać ciężką furgonetkę.
Grzesiek, w pełni świadomy, że nie ma szans uciec przed tak szybkim autem, zdecydował się na desperacką grę. Zaczął zastawiać drogę Lublinem, skręcając gwałtownie od jednego do drugiego pobocza, by zablokować każdą próbę wyprzedzenia. Mimo bólu w nodze, która co chwila uderzała o pedały, jego dłonie nieustannie ściskały kierownicę. Spojrzenie utkwione miał w lusterku bocznym uważnie obserwowując agresywnie manewrujący za nim samochód.
Coupe, niczym drapieżnik polujący na zdobycz, szukało każdej możliwej luki. Wjeżdżało na pobocze, wzbijając chmury kurzu i żwiru, tylko po to, aby po chwili ponownie znaleźć się tuż za furgonetką Grześka. Jego kierowca nie dawał za wygraną, ale Drugiemu udawało się chwilowo utrzymywać go za sobą. Gdy dojechali do skrzyżowania, szerokość asfaltu zwiększyła się jednak na tyle, że Grzesiek nie mógł już zablokować drogi ścigającemu go autu. Coupe zrównało się z furgonetką. Jego kierowca, dla podkreślenia przewagi, zaczął wściekle dociskać klakson. Grzesiek spodziewał się, że mężczyzna wyprzedzi go i spróbuje wyhamować, ale ten brutalnie uderzył w bok Lublina. Dźwięk wyginającej się blachy i roztrzaskującej się szyby wypełnił wnętrze kabiny. Grzesiek, zacisnął zęby, próbując utrzymać kontrolę nad pojazdem, ale uszkodzona noga była coraz większą przeszkodą w zmianie biegów. Po pierwszym uderzeniu zdołał jeszcze wyrównać furgon, ale drugi cios od sportowego auta to był już za wiele dla leciwego Lublina. Silnik zgasł, pojazd zjechał na pobocze, przestał reagować na kręcenie kierownicą, a po chwili z wstrząsem wpadł do rowu.
Świadomość Grześka najpierw zniknęła, a potem powróciła powoli. Każdy ruch sprawiał mu ból, jakby jego ciało było odłączone od umysłu, a świat wokół wydawał się zamazany i odległy. W jego głowie, jak echo w pustej sali, rozbrzmiewał głos Pierwszego. - Grzesiek, podnieś się! Nadchodzą! Musisz się podnieść!
Walcząc z bólem, który rozlewał się po całym ciele niczym gorąca fala, Drugi próbował się otrząsnąć. Jego umysł był zamglony, a wyostrzenie obrazu przed oczami wydawało się niemal niemożliwe. Mimo to, zgodnie z nawoływaniem Pierwszego, spróbował wstać. Jego dłoń oparła się na drzwiach, przewróconego na bok Lublina. Wśród gruzu i szkła na podłodze, palce Grześka natknęły się na zimną, metalową powierzchnię. Jego serce zabiło szybciej, gdy zdał sobie sprawę, że to jego pistolet, który jakimś cudem nie wypadł z pojazdu. Wyciągnął go powoli, czując jak palce boleśnie oblepiają mu drobinki szkła.
– Dasz radę? – zapytał głos Pierwszego.
– Nie wiem…– odparł, z rezygnacją. – Ale poddać się przecież nie mogę…
Mówiąc to wydostał się na zewnątrz przez resztki przedniej szyby i na kolanach wyległ z rowu. Tam zsunął z siebie swój płaszcz.
– Co robisz? – spytał wyraźnie zdziwiony Pierwszy.
– Stosuję pewną sztuczkę... – mruknął Grzesiek, zakładając płaszcz tyłem na przód i wiążąc pasek na plecach. W ten sposób cały jego front został osłonięty równą warstwą skóry, aż po nos schowany pod wysokim kołnierzem.
Po tej szybkiej przebierance, wypełzł na środek drogi, z ledwością ustając na zdrowej nodze. W oddali, coupe, które wcześniej staranowało jego furgon, zawracało, przygotowując się do kolejnego ataku.
– Przepraszam ale muszę spytać! – zawołał wyraźnie wystraszony Pierwszy. – Na pewno wiesz co robisz? To nie jest szok?
W międzyczasie coupe ruszyło z piskiem opon prosto w stronę Grześka, ten stał jednak nie wzruszenie odpowiadając Pierwszemu. – Mówiłem ci już, że nie potrafię zbyt wiele... – stwierdził ponuro. – Ale to co robię naprawdę dobrze, to wykorzystuje zdobyte relikty.
Ledwie chwilę przed tym, jak coupe miało dosięgnąć Grześka, ten przyklęknął, pozwalając płaszczowi dotknąć ziemi. Reliktyczne właściwości ubrania momentalnie pochłonęły całą prędkość samochodu, który zatrzymał się tak gwałtownie, jakby uderzył w niewidzialną ścianę. Jego kierowca, wystrzelony przez przednią szybę, zakończył swój lot, rozsmarowany na asfalcie.
Drugi oparł się o wrak samochodu, siadając i obserwując, jak z oddali zbliżają się kolejne pojazdy. – Boże... jak ja jestem zmęczony... – wyszeptał, uświadamiając sobie, jakie uczucie przez większość czasu towarzyszy Pierwszemu.
– Wiem... – odpowiedział Pierwszy, a jego głos przepełniony był współczuciem. – Wiem, Grzesiek...
Drugi zamknął oczy, czekając na zbliżających się wrogów. Tym razem nikt nie próbował go staranować. Kilka czarnych samochodów zatrzymało się około dziesięciu metrów od niego, a ich kierowcy i niestety również pasażerowie, wysiedli, trzymając w rękach poganiacze elektryczne. Mogło być ich nawet trzydzieści osób.
– Kończmy to... – westchnął Grzesiek, wspierając się na samochodzie, by wstać.
Jego ruch został zauważony przez mężczyzn, którzy natychmiast przyjęli pozycje bojowe, ściskając w dłoniach swoje pałki elekryczne. Jeden z nich ruszył do przodu, ale nim Grzesiek zdążył wycelować z pistoletu, niespodziewanie strzała - prawdziwa, drewniana strzała z piórkiem na końcu - przebiła ramię napastnika, przybijając je do jego boku. Mężczyzna, zaskoczony i przerażony, wrzasnął, by chwilę później kolejna strzała trafiła go prosto w szyję.
Zaskoczony Grzesiek usłyszał zawołanie"Bastylia!" i zobaczył, jak przez rów przeskoczyła inna niewielka grupa, wyraźnie wrogo nastawiona do jego napastników. Niemal natychmiast rozgorzała między nimi zacięta walka. Dobrze zbudowany młody mężczyzna z nowoprzybyłej grupy, z zamaszystym ruchem miecza, przeciął elektryczny poganiacz, którym zasłonił się jeden z gości od białego serca. Ostrze błyskawicznie przeszło przez broń, a następnie prawie rozłupało mężczyźnie głowę.
Obok niego pojawiła się natychmiast, muskularna dziewczyna o spiętych ciasno jasnych włosach, która szyła z łuku jak jakiś automat. Jej strzały były wyjątkowo precyzyjne, co momentalnie zasiało postrach wśród łowców.
Grzesiek zauważył, jak kolejny z rycerzy, mężczyzna o krótko przystrzyżonych włosach i gęstej brodzie, z niebywałą zręcznością obracał się wokół swoich przeciwników. Jego szeroki miecz, śmigał przez powietrze z precyzją godną najwybitniejszych mistrzów fechtunku, raniąc i rozganiając wrogów.
Nie było jednak tak, że łowcy nie podejmowali żadnej walki. Jeden z nich wyczuł moment i rzucił się na brodacza, porzucając swoją pałkę, na rzecz wyszarpniętego zza pazuchy noża. Atakując, z pełnym gniewu wrzaskiem, cudem uniknął nadlatującego miecza. Niestety dla łowcy ostrze noża zatrzymało się na rdzewiejącej kolczudze, nie wyrządzając noszącemu ją żadnej szkody.
Rycerz nie pozostał mu dłużny, z zimną precyzją, jednym mocnym uderzeniem swojego miecza, pozbawił napastnika broni oraz równowagi, po czym z łatwością dobił go pchnięciem na ziemi.
Tymczasem łuczniczka, nadal śledząc każdy ruch, przygotowała kolejną strzałę. Jej bystre oczy wypatrzyły jednego z Łowców, który desperacko próbował uciec, wskakując do najbliższego z samochodów. Nim mężczyzna zdążył odpalić silnik, rozciągnęła łuk do maksimum, a jej mięśnie napięły się jak stalowe sprężyny. Strzała, wystrzelona z niesamowitą precyzją, przebiła szybę samochodu i dosięgła swojego celu, kończąc jego desperacką ucieczkę w jednej, krótkiej chwili.
Śmierć kompana dostrzegł inny łowca, który zrezygnował natychmiast z wchodzenia do pojazdu. Zamiast tego dopadł do tyłu swojej furgonetki i szybkim ruchem, otworzył krypę, wypuszczając na zewnątrz Potłuka.
Ten wydawał się w ocenie Grześka, wyjątkowo świeży. Poza szczątkami spodni, wciąż miał na sobie wyjątkowo zniszczone buty. Jego twarz była gładka, bez rysów, a brak rąk, rekompensowała przerośnięta maczugo-głowa, co ciekawe skóra potwora wciąż była żywo różowego koloru.
Łowcy, widząc swoją szansę, użyli poganiaczy elektrycznych, aby skierować Potłuka prosto na rycerzy, zdradzając przy okazji Grześkowi jak radzą sobie z tymi istotami.
Rycerze, choć z początku zaskoczeni, szybko przystosowali się do nowego zagrożenia. Brodaty mężczyzna, ruszył naprzód, aby zmierzyć się z bestią. Niestety dla niego, miecz, który bez trudu radził sobie z ludzkimi przeciwnikami, z trudem zadawał głębsze rany na ciele Potłuka.
Z podobnym dylematem zmagała się łuczniczka. Jej strzały, które wcześniej bez trudu przebijały ciała Łowców, teraz odbijały się od twardych, niemal kamienistych partii ciała potwora.
Pozostali rycerze dołączyli do walki. Używając swoich toporów i siekier, starali się obezwładnić niewykształconego, którego siła i odporność wydawały się Grześkowi zadziwiające, nawet jak na ten gatunek. Finalnie, to młody rosły chłopak, którego Grzesiek zauważył na początku, zdołał wymierzyć cios mieczem, w delikatniejszą część ciała potwora. Ostrze raniło bestie dość głęboko, by w końcu pozbawić go życia.
Łowcy, wykorzystując zamieszanie jakie wywołał Potłuk, uciekli pozostawiając swoje pojazdy. Walka trwała nie dłużej niż pięć minut i zakończyła się zwycięstwem nowo przybyłej grupy, stawiając jednak Grześka w kolejnej dziwnej sytuacji. - Nie ufaj…- usłyszał w głowie podpowiedź Pierwszego.
W tym czasie banda rycerzy, jeszcze dysząca po walce, skierowała na niego swoje spojrzenia. Z bronią pokrytą krwią, wyglądali naprawdę przerażająco.
- Nie mam zamiaru… - odparł natychmiast i spróbował się podnieść, ale przez ból nogi musiał z powrotem przysiąść na masce samochodu. - DOBRA! – krzyknął, nieco nieporadnie udając groźny ton. – ŻEBY BYŁA JASNOŚĆ, MAM BROŃ I W CHUJ AMUNICJI! – to mówiąc wystrzelił w asfalt. – ZABIJĘ PIERWSZEGO, KTÓRY SIĘ DO MNIE ZBLIŻY. MOŻE RESZTA Z WAS MNIE POTEM ZAŁATWI, ALE TEMU JEDNEMU NAFASZERUJE GĘBĘ TAK, ŻE GO ŚWIĘTY PIOTR PRZY BRAMIE NIE POZNA! NIECH PIĘKNA NAWET NIE PODNOSI ŁUKU, BO JEJ BY BYŁO NAPRAWDĘ SZKODA! – krzyknął, wskazując na dziewczynę, która z całej bandy najmocniej przyciągała jego wzrok.
Patrząc na nią, nie mógł się oprzeć wrażeniu, że mimo jej silnej, muskularnej postury i wyglądu wojowniczki, jej twarz miała w sobie coś łagodnego, wręcz rozbrajającego. Kiedy roześmiała się na jego słowa, a jej oczy zabłysły, prawie poczuł, że w sumie chciałby żeby nie okazali się oni wrogo nastawieni.
– Idziemy! – zganił go natychmiast Pierwszy, jakby przeczuwając co chodzi Grześkowi po głowie.
– Dobra! – zawołał ponownie Drugi, w stronę zebranych. – Zabiorę jeden z samochodów! Z resztą róbcie co chcecie!
Po tych słowach, chciał przezwyciężyć ból i dać pewny krok do przodu, ale noga po prostu się pod nim załamywała. Zmuszony więc był podskakiwać w stronę pojazdów. W połączeniu z faktem, że jego płaszcz założony był tył naprzód, musiał wyglądać naprawdę komicznie.
– Przyjacielu, przyszliśmy żeby ci pomóc, ale oczywiście nic na siłę – powiedział łagodnie młody chłopak, ten który na początku zabił łowce przecinając jego poganiacz. – Do Velesa się nikomu z nas nie śpieszy i nikt ci nie będzie wadził, jeśli ci z nami nie po drodze.
– Super! – zawołał Grzesiek, zatrzymując się na chwilę. – To super! – powtórzył, i zaczął ponownie skakać w stronę samochodów.
Grupa ustąpiła mu miejsca, obserwując go z zaciekawieniem i rozbawieniem.
– Słuchaj bracie! – zawołał jeszcze raz ten sam chłopak. – Ja już wiem, że jesteś jednym z tych, co jedzą kamienie i srają błyskawicami, ale widać, że 'białe serce' zrobiło ci ciężkie przywitanie. Tak po mojemu, to wyglądasz jakbyś zaraz miał umrzeć, więc może, jednak przyjmiesz od nas pomoc…
Grzesiek, który otwierał właśnie drzwi od samochodu, pokręcił tylko głową. – Dzięki! Radzę sob… - tu urwał w pół słowa, bo zdecydowanie już sobie nie radził.
Świat zawirował mu dookoła, tak, że musiał chwycić się dachu by nie upaść. Niestety jego walka z utratą świadomości okazała się wyjątkowo krótka, bo już po chwili leżał pod samochodem, słysząc tylko wołanie Pierwszego.
Kommentare